Po powrocie z zajęć szkolnych, "Buhaj" poprowadził cały pluton do piwnic, usytuowanych w zachodnim skrzydle internatu. Znajdował się tam między innymi magazyn mundurowy.
W magazynie zastaliśmy magazyniera. Nad prawym jego uchem dyndał kopiowy ołówek, po który, co jakiś czas sięgał i ślinił, kiedy użyczał go podczas składania podpisu. Siedział rozparty w fotelu - jak cadyk w żydowskiej herbaciarni - za ogromnym, poniemieckim biurkiem na lwich łapach. Było ono tak zmyślnie ustawione za drzwiami, że wchodzący uczeń, mógł tylko bokiem przecisnąć się pomiędzy krawędzią blatu i framugą tych drzwi. Wewnątrz czuć było trutką na myszy. Od wydającego mundury, zalatywało tanim tytoniem - aczkolwiek nie palił. Ustawiliśmy się karnie pod wybieloną ścianą, oczekując na swoją kolej. Do magazynu wchodziliśmy pojedynczo. Zbyt dużo znajdowało się tu, tak pożądanego przez marynarzy dobra, aby ktokolwiek przy zdrowych zmysłach, wpuścił naraz całą grupę do środka. Magazynier nie był idiotą!
Kiedy przyszła moja kolej, wszedłem do tego pomieszczenia z bijącym, jak dzwon okrętowy sercem. Stały tam w rzędach wieszaki, a na nich wisiały równiutko pod sznurek - granatowe mundury marynarskie! Do każdego munduru dołączona była mała karteczka z jego rozmiarem, co znacznie ułatwiało wydawanie. Na biurku, obok kwitów Rw, leżał zeszyt A4 w kratkę, w którym wydający sorty mundurowe - odhaczał fakt ich wydania. Najpierw, trzeba było jednak złożyć własnoręcznie podpis, kwitujący odbiór umundurowania. Niby byłem spokojny, ale nie wiedziałem, co podpisuję. Niesamowite przeżycie! Takie emocje, targały mną wiele lat później, kiedy na własnym ślubie, omyłkowo "machnąłem w mankiet" swojego teścia - nie odróżniając go od teściowej! Bosmankę ze złotymi, guzikami i grawerowanymi - na nich kotwiczkami - założyłem na siebie od razu. Do białego, żeglarskiego wora, powędrowały między innymi: para butów mundurowych z cholewką, dwie białe, bawełniane koszule z charakterystycznym, granatowym paskiem pod szyją, kołnierz marynarski, biały pokrowiec na czapkę, czarna banderka i blaszana, pozłacana kotwiczka z wąsami na tle stylizowanych liter TŻŚ, a także czarny, marynarski krawat oraz dwa komplety patek pierwszoklasisty. Magazyn opuszczałem dumny niczym paw!
Nie mogłem uwierzyć we własne szczęście! Nogi niosły mnie same do pokoju. Jestem głęboko przeświadczony, że wielu kolegów, otrzymanie munduru, odczuwało podobnie jak ja.
Wszystkie sale zajmowane przez pluton, w oka mgnieniu zamieniły się w pracownie krawieckie. Podobnie wyglądał cały parter tego skrzydła. Teraz, w pokoju, mogłem wreszcie do woli, nasycić oczy szczegółami munduru. Pomimo, że wcześniej, każdy z nas podawał swoje rozmiary, to jednak niektórzy musieli mundury dopasowywać do swojej figury. Szpanerzy kombinowali, jak poszerzyć na maksa - dół nogawek. Wiedzieliśmy, że piątoklasiści, po wstawieniu klina - nosili dzwon pięćdziesięcio- centymetrowy. W pierwszej klasie, nikt takich dzwonów nie nosił! Bluza według tych zasad, była do przyjęcia, jeśli dwóch kolesiów wciągało ją na właściciela na wdechu! W tym celu, uprzednio należało ją zwęzić. Tego rodzaju poprawki robiło się samemu albo pod dwoma adresami: u krawcowej w bloku, gdzie mieszkała kadra szkoły lub na działkach vis a vis Brucknera, gdzie inna krawcowa, parała się tym od zawsze a jej adres przekazywały nam starsze roczniki. Osobiście, swojej bluzy i spodni nie przerabiałem. Pasowały, jak ulał!
Dopasowywanie mundurów trwało sporo dni. Nikt nie chciał uchodzić za Szwejka! Znałem pojedyncze przypadki, że chłopaki zwężali nawet bosmanki. Ale to był już grubszy wydatek i ryzyko ogromne, bo oficjalnie - istniał regulaminowy zakaz - niszczenia mienia państwowego!
Podobne zagrożenie obejmowało przerabianie czapek marynarskich. Modne były lotniskowce, ale wedle innej szkoły, preferowano wyginanie czapki w siodło! Do uzyskania odpowiedniego kształtu lotniskowca, niezbędny był sprężynujący drut, który należało po odpowiednim ukształtowaniu wygiąć i zlutować. Zdobywano go na warsztatach szkolnych. Najlepszy był drut mosiężny, bo nie rdzewiał. Denko czapki odpruwaliśmy i na mokro układaliśmy, po czym obszywaliśmy wokół drutu. Poza tym, niektórzy usztywniali denko tekturą, dopasowując ją do jego owalu. Tak spreparowane denko było ponownie, ręcznie przyszywane. Najodważniejsi uczniowie, najstarszych klas - dla szpanu i dodania sobie znaczenia wśród dziewcząt, znajomych i innej cywilbandy - nosili, skitrane w kieszeniach zapasowe banderki do czapek. Były to banderki z napisem: "ORP Błyskawica" lub "Kutry Torpedowe", które wzbudzały szczególny respekt i poważanie u szczurów lądowych. Za taką banderkę mogło zwinąć WSW lub Patrol Garnizonowy. Banderka z napisem: Marynarka Wojenna też była w cenie, ale mniejszej, gdyż wtajemniczeni doskonale wiedzieli, że banderki z napisem Marynarka Wojenna nosili "piaskarze" a nie marynarze! Takie banderki nosili w Marynarce Wojennej często kierowcy, kucharze, strażacy - będący marynarzami tylko z nazwy, gdyż ich stopy, nigdy nie dotknęły pokładu okrętu. Załogi pływające nosiły czapki z "konkretnymi" banderkami - na przykład - "Trałowce". Banderka Zasadniczej Szkoły Rybołówstwa Morskiego nie była ceniona, gdyż my uważaliśmy się za "kogoś" lepszego od uczniów "rybałk". Technikum Żeglugi Śródlądowej, stało - po prostu - w rankingu wyżej! Nikt nie nosił czapki z banderką Technikum Żeglugi Śródlądowej! Nie było takiego regulaminowego wymogu, ale w zasadzie takie banderki powinny nam przysługiwać. Owszem banderki z napisem Technikum Żeglugi Śródlądowej nosili uczniowie z Koźla. Na ich banderkach, napis ten, był koloru czerwonego! Te, nieszczęsne słowo " śródlądowej" - spędzało mi sen z oczu przez pięć lat, bo odbierało cały splendor! Regulaminowa banderka naszej szkoły nie posiadała żadnego napisu. Bywało, że przebywając w określonym środowisku poza Wrocławiem i stanowiąc pewną atrakcją towarzyską - byłem rozpytywany - o znaczenie liter TŻŚ, wpisanych w kotwicę na patkach i na czapce. Na takie pytania, zgodnie z tradycją - uprzejmie odpowiadałem i objaśniałem: TŻŚ - oznacza skrót od: "Techniczne Załogi Ścigaczy"! Z reguły takie wyjaśnienie satysfakcjonowało dociekliwca. Często byłem wówczas fetowany i zapraszany do okolicznego baru na wódkę lub piwo w zależności od zasobności portfela fundatora. Te przygody i przypadki zdarzyły się znacznie później.
Siedząc w sali i podziwiając tyle zgromadzonego dobra, zorientowałem się, że nie otrzymaliśmy pasów głównych do munduru. "Kaczor" potwierdził moje spostrzeżenie słowami:
- O żesz w mordę jeża! - faktycznie nie dali nam pasów z klamrami.
- "Chudy" spenetrował pośpiesznie swój worek i potwierdził również brak pasa.
- Za..bał je ktoś! Siwy dym! I co my teraz zrobimy? - spytał retorycznie.
"Jajnik" wybiegł na korytarz sprawdzić czy inni mają pasy.
Po chwili powrócił zdyszany, ale uśmiechnięty. Dysząc wysapał:
- Panowie wszystko jest w porządku, nikt nic nie zajumał! Pasy musimy załatwić indywidualnie, we własnym zakresie - od odchodzących ze szkoły, po maturze piątakach albo wyhaczyć z Marwoja. Innego wyjścia nie ma.
Rzeczywiście, po jakimś czasie, wszyscy byliśmy posiadaczami pasów głównych z mosiężnymi klamrami, na których w kotwice wpisane były dwie litery: "MW" - będące symbolami Marynarki Wojennej!
Tymczasem "Jajnik" znowu wyruszył na zwiady. Wrócił po godzinie z ciekawymi wiadomościami. "Kasza" od razu zauważył jego zaaferowanie. Dlatego nie czekając, ofuknął go mówiąc:
- Co "Baniaku" za wieści przytachałeś?
- Nie udawaj mądrego, tylko chwal się!
"Jajnik", po takim przywitaniu - nie był skory do wynurzeń, ale nie dał się długo prosić i zaczął opowiadać, co wyniuchał, podejrzał i podsłuchał. Z miną mentorską zaczął gadać:
- Wiecie, jak się przyszywa krawat do bluzy?
- A czy, któryś z was, wie jak robi się splot do krawata?
- Tobie "Czarna Mordo" nie powiem i nie pokażę - zapowiedział "Kaszy"!
Pozostali mogą na mnie liczyć! - stwierdzenie to, wszystkich niepomiernie ucieszyło, gdyż nie wiedzieliśmy na ten temat prawie nic.
- Chłopaki - zaczął "Jajnik" - potrzebnych jest kilka szpulek czarnych nici, najlepiej jedwabnych! - z braku laku mogą być bawełniane.
- Nić wiąże się do klamki i rozciąga się wzdłuż korytarza. Jeden z was trzyma koniec nici a drugi musi nawinąć na klamkę i z powrotem. Potem to się splata. Powstaje krótki splot zwany kordonkiem, który następnie przeciąga się przez dwie dziurki krawata. Sam krawat trzeba przyszyć z przodu bluzy i pod kołnierzem. Jak się przypnie kołnierz na trzy guziki i podwinie, to będzie cacy! -zakończył z triumfalną miną i oczekiwał na oklaski.
Instrukcja "Jajnika" dodała nam wiary we własne umiejętności. Wyjrzałem na korytarz i zobaczyłem, że panuje na nim ruch, jak na Marszałkowskiej w Warszawie w godzinach szczytu. Każdy miał jakiegoś kolegę wśród starszych roczników i z reguły, to od takich niejako przewodników, otrzymywaliśmy pierwsze informacje: o zwyczajach, tradycjach, nauczycielach, wychowawcach, zakazach lub powinnościach wartych zapamiętania.
Podobnie było w kwestii mundurów, propel czy tatuaży. Zawsze mogliśmy liczyć na życzliwą podpowiedź, w tych, jakże ważnych sprawach ze strony starszyzny internatowej.
Szkoła kształciła uczniów na dwóch kierunkach: nawigacyjnym i mechanicznym. Ten fakt sprawiał, że - na lewym rękawie bluzy, powyżej łokcia - nosiliśmy, wyhaftowane czerwoną nicią, koło sterowe lub śrubę okrętową. Zdarzali się koledzy, noszący wyhaftowaną propelę radiotelegrafisty czy sygnalisty - co, praktykowane było wyłącznie w Marwoju! U nas takich specjalistów nie szkolono. Zatem, wyszywanie takiej propeli było czystą fantazją danego ucznia.
Analogicznie rzecz się miała z umieszczaniem na bluzie marynarskiej, po lewej lub prawej jej stronie, miniaturki okrętu podwodnego. Wykonywano go ręcznie na ślusarni z blachy miedzianej lub mosiądzu. Miniaturki nie wpinało się w bluzę, lecz mocowało na śrubkę. Nie wiem, kto z naszych poprzedników ten patent wymyślił, ale nosiłem go na swojej piersi - dumnie wypinając ją do przodu!
Do dziś nie potrafię jednoznacznie stwierdzić, czy załogi polskich okrętów podwodnych, takie miniaturki nosiły lub noszą. Odbywając w późniejszym okresie mojego życia, służbę w Ośrodku Nurków i Płetwonurków Marynarki Wojennej na Oksywiu, nigdy nie spotkałem marynarza służby zasadniczej, noszącego taki podwodny okręcik. Ośrodek ten znajdował się w bezpośredniej bliskości Portu Marynarki Wojennej. Miałem wielokrotnie okazję być na nabrzeżu przy zacumowanych łodziach podwodnych i rozmawiać z załogami. Nigdy jednak nie ośmieliłem się o to spytać. Krępowałem się własną niewiedzą w tej materii. Byłby to ewentualnie blamaż! A to, absolwentowi TŻŚ nie przystawało.
Trudno mi powiedzieć, kiedy poczułem się marynarzem. Myślę, że nie w dniu składania przysięgi na placu apelowym, lecz właśnie wtedy, kiedy po raz pierwszy przymierzyłem obszyty mundur marynarski.
Nieco później dowiedziałem się, że jestem wytypowany wraz z Mirkiem Tołwińskim, do reprezentowania naszej klasy, podczas składania ślubowania na sztandar szkoły. Od tego dnia rozpoczęła się żmudna musztra, gdyż po uroczystości zaprzysiężenia pierwszoklasistów, planowana była defilada uczniów w kolumnie marszowej przed trybuną honorową z zaproszonymi gośćmi. Wraz z innymi kolegami, wyznaczonymi do składania przysięgi na sztandar, mieliśmy dodatkowe zajęcia z musztry indywidualnej, aby dobrze wypaść i nie skompromitować się.
Musztrę prowadził mjr Władysław Krygowski wspomagany przez wychowawców młodzieżowych. Poza baczność, spocznij, kolejno odlicz czy do dwóch odlicz - nauczono nas reagowania, na inne komendy - typowo wojskowe!
Do dziś słyszę głos mjr Krygowskiego dającego nam nieźle popalić i wydającego komendy:
- "Na prawo patrz",
- "Czołem uczniowie".
Szczególnie długo ćwiczyliśmy odpowiedź, na tę ostatnią komendę, gdyż zbyt mało entuzjastycznie odpowiadaliśmy na powitanie "Ciupy". Podczas tej musztry, "Ciupa" uczył nas między innymi, chóralnego odpowiadania na powitanie potencjalnego vipa, występującego na placu apelowym przed frontem uczniów. W końcu, po kilku dniach ćwiczeń, osiągnęliśmy efekt satysfakcjonujący majora. Wpadliśmy, bowiem zbiorowo na pomysł, że niezależnie od tego, kogo witamy, to odpowiadamy:
- Hau, hau, hau!
Najlepiej podczas musztry wypadała kompania honorowa w skład, której wchodzili wyłącznie: wyjątkowo, rośli uczniowie klas czwartych i piątych. Z kompanią honorową oraz z pocztem sztandarowym - major prowadził osobną musztrę. Z nami ćwiczył ponadto: równy krok oraz krok defiladowy a także dwójki w prawo zwrot - z czego powstawała - czwórkowa kolumna marszowa. W przeddzień uroczystości, w sobotę - odbyła się próba generalna z wszystkimi cymesami i wciąganiem flagi na maszt.
Powoli uczestnikom nadchodzących wydarzeń, a więc nam uczniom - udzielał się podniosły nastrój. Plac apelowy lśnił, wybielono wapnem krawężniki i rozwieszono transparenty z patriotycznymi hasłami. Z tej okazji podniesiono wielką galą flagową w symetrii masztu, mieszczącego się na placu apelowym przed internatem. "Chudy" zwrócił moją uwagę, na prowadzone jakieś prace ciesielskie, które odbywały się na wysokości budynku, zamieszkałego przez pracowników TŻŚ przy ulicy Toruńskiej:
- Ty zobacz, co oni tam budują? To wygląda jakby stawiali tam konia trojańskiego!
Wyjaśnienie zagadki otrzymaliśmy szybciej niż się spodziewaliśmy od "Ciupy", który poinformował wszystkich, że budowana jest tam trybuna honorowa. Powoli scenariusz przysięgi stawał się dla nas czytelny. Dostaliśmy cynk, że kuchnia zamierza również zaskoczyć wszystkich jadłospisem. Miał być schabowy z kapustą! Zapowiadało się nieliche święto!
Wieczorem Faraon miał jeszcze siłę brzdąkać na gitarze i śpiewać:
" Żyli w pałacu, hrabia z hrabinią,
On zwał się Rodryg, ona Franczeska
A z drugiej strony za ich meliną,
Mieszkała sobie jedna Wiśniewska(…)"
My, wtórując mu, dośpiewywaliśmy:
- Um - pa - pa, um - pa - pa, um - pa - pa.
W tym właśnie czasie, korytarzem przechodził wychowawca Józek Kusek alias "Żaba", który swoim rechotem wypłoszył "Faraona" i wreszcie udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Ponieważ wiedzieliśmy, że "Żaba" lubi stanąć za drzwiami, więc na dobranoc - zaintonowaliśmy w takt innej, znanej melodii:
-" Nie ma to, jak żabi chór, żaba robi kum, kum, kum".
A potem noc wzięła nas w swoje objęcia, aż do pobudki.
|
Twój język jest zrozumiały dla wszystkich, którzy chcieli zostać Wilkami Rzecznymi wybierając tą Szkołę.Wielu Kolegów, których wspominasz znałem osobiście chociaż byłem pierwszoklasistą kiedy Wy kończyliście już naszą Akademię Szuwarowo-Bagienną.
Dziękuję Ci za kolejną porcją wspaniałej literatury i jednocześnie historii.
Pozdrawiam
Józek Węgrzyn
PS.
W sobotę będzie zebranie Zarządu Stowarzyszenia TŻŚ.Jeżeli znajdziesz czas to zapraszam Cię do Wrocławia.Ja przyjadę na to spotkanie specjalnie z Niemiec.Uważam, że muszą być w końcu załatwione po męsku sprawy o których doskonale wiesz z autopsji.Szkoła Wilków Rzecznych już nie istnieje, ale Wilki pozostały wilkami....