Musisz zalogować się, aby móc dodać wiadomość.
|
|
Jungom Równi |
- Jest was dwudziestu trzech. Przyjechaliście z całej Polski.
Lopek mówiąc to, omiótł wzrokiem zebranych, po czym odczytał nasze nazwiska i poprosił, aby każdy się przedstawił i powiedział skąd przyjechał.
Okazało się, że w klasie są Górale, Ślązacy z Górnego i Dolnego Śląska, chłopaki z Wielkopolski, Mazowsza i Pomorza. Z Warszawy było trzech.
Emocje w toku tego spotkania - pojawiły się - podczas wyboru plutonowego. Funkcja była prestiżowa. W klasie wybieraliśmy ponadto przewodniczącego samorządu klasy i przewodniczącego koła klasowego ZMS. Ale to miało dopiero nastąpić.
Tymczasem plutonowym wybrano Buhaja. Był faworytem Lopka z uwagi na gabaryty ciała, co stanowiło wystarczającą rękojmię, iż polecenia wychowawcy będą właściwie respektowane.
Usłyszeliśmy, że kilka pierwszych dni będzie jeszcze w miarę luźnych, ale po pierwszych kotach za płoty, zapanuje idealny porządek i organizacja. Koniec samowolki.
Harmonogram dnia przedstawiał się w dużym skrócie następująco:
- Pobudka o godzinie 6.00;
- Gimnastyka poranna na powietrzu;
- Śniadanie dla pierwszych klas - w pierwszej turze, czyli około 6.45;
- Wymarsz na zajęcia lekcyjne;
- Powrót po zajęciach lekcyjnych;
- Obiad;
- Nauka własna;
- Kolacja;
- Czas wolny;
- Apel wieczorny, sprawdzenie obecności;
- 22.00 cisza nocna.
Uczniowie klas starszych spożywali śniadanie w drugiej i trzeciej turze. Regułą było, że klasy V posilały się w trzeciej turze.
Dowiedzieliśmy się, że od dnia następnego - tak zwaną załogę klasową - stanowi dwóch dyżurnych, których od razu wyznaczono. Kolejnych dyżurnych wyznaczać miał, co tydzień plutonowy.
Załoga, rezerwowała stoły, nakrywała je, donosiła wazy wypełnione zupą, chleb, dzbanki z kawą lub herbatą. Co jakiś czas, klasę dopadało obieranie ziemniaków w kuchni oraz obsługa windy kuchennej a od III klasy wystawialiśmy kontrolnego kuchni.
Poza tym uczniowie pełnili służby na wartowniach. Dyżurnych wartowni wybierano z klas IV i V. W dniu służby uczniowie byli zwolnieni z zajęć lekcyjnych. Służby pełniły kolejno poszczególne klasy a funkcyjnych wystawiano - według alfabetu spośród uczniów. Poza tym najstarsze klasy obstawiały dyżur w gmachu szkoły na portierni, gdzie rządził najważniejszy portier TŻŚ Kulczyki ps. Gerwazy.
Zostaliśmy uprzedzeni, że naruszanie regulaminu w internacie jest nieopłacalne. Większość podpadziochów - odpracowywała kary - w karnych komandach przy obieraniu ziemniaków - poza kolejnością lub przy przerzucaniu węgla w kotłowni.
Już wcześniej zauważyłem, że w kącie sali - stał uczeń starszej klasy, który nie uczestniczył dotychczas w odprawie. Przysłuchiwał się. W pewnym momencie, Lopek przedstawił go, jako młodzieżowego wychowawcę i nieetatowego swojego zastępcę. Wymieniony spokojnym głosem powiedział:
- Nazywam się Zbyszek Konowalski i jestem z klasy Vn.
- Zastępować będę pana wychowawcę podczas jego nieobecności. Wszystkie problemy, które wam się przytrafią śmiało mi zgłaszajcie. W miarę możliwości będę starał się pomóc. Nadmienił, że żaden uczeń starszej klasy, nie ma w stosunku do nas uprawnień kontrolnych! - poza nim.
Zabrzmiało to pocieszająco. Rychło się okazało, że praktyka była nieco inna.
Posypały się liczne pytania odnoszące się do życia, zwyczajów w szkole i internacie. Najwięcej pytań byłoby zapewne o mundury marynarskie, ale nikt nie śmiał o to pytać. Musieliśmy uzbroić się w cierpliwość. Mieliśmy wkrótce otrzymać drelichy robocze i czarne golfy. To była pożądana wiadomość. Dawała przedsmak bycia marynarzem. Na tym odprawa się zakończyła i rozeszliśmy się do swoich pokoi.
Kiedy położyłem się spać, nie mogłem zasnąć. Koledzy rozprawiali o wydarzeniach mijającego dnia. Minuty uciekały a sen nie nadchodził. W poszwach zamiast kołder były koce. Czułem zapach naftaliny i potu setek moich poprzedników, którzy z nich korzystali. W końcu zmorzył mnie sen.
Nazajutrz, skoro świt, obudził nas łomot do drzwi! Wszyscy zerwali się z łóżek!
Bogdan śpiący na górnej pryczy - nade mną - spadł wystraszony z łóżka na podłogę i siedząc na niej boso, w pidżamie, gapił się oniemiały na drzwi.
Kaczor nie wymawiając rr; klął w żywy kamień:
- Kulwa Kulwa O co chodzi? O co chodzi?
Faraon śpiący na dolnej koi usiadł na łóżku. Spuścił nogi na podłogę i usiłował zebrać myśli.
Kasza w samych gatkach zeskoczył z górnej koi i niepewnie oczekiwał na rozwój wydarzeń.
Jedynie Chudy Zbyszek nakrył się kocem na głowę i kimał dalej.
Zza drzwi rozległ się głos Lopka:
- Otwórzcze drzwy, otwieracz!
Kasza patrząc z wyrzutem na Bogdana podszedł do drzwi i chciał je otworzyć, ale były zamknięte, gdyż któryś z nas - na noc - zamknął je od środka.
Bogdan szepnął:
- Przekręć zamek
Ale Kasza miał wyraźny problem, bo zamek się zaciął.
Lopek w najwyższym stopniu podekscytowany, wołał bezsilnie zza drzwi:
- Wsztawacz! Wsztawacz!
- Pobudka!
W końcu Kaszy udało się drzwi otworzyć, ale wychowawcy już za nimi nie było.
Kaczor wyjrzał na korytarz a Kasza za nim. Oznajmili, że Grek poleciał budzić inne klasy.
Bogdan nabrał odwagi, podniósł się z ziemi - i mówiąc:
- A ja mam to gdzieś wsunął się ponownie do koja.
Za jego przykładem zrobiliśmy to wszyscy.
Długo taka sielanka nie trwała. Drzwi powtórnie się otworzyły i zobaczyliśmy w nich Lopka. Zapalił światło i mówiąc przez nos, spytał po polsku z dziwnym akcentem:
- Czo to jeszt?
- Nie szłyszycze?
- Wsztawacz!
Następnie nie zamykając drzwi poszedł do innych śpioszków.
Faraon, westchnął i stwierdził:
- No, to chyba niestety nie pokimamy
Powstawaliśmy zaspani i nie do końca obecni duchem. Chudy spał w najlepsze!
Kasza usiłował go budzić, ale skutek był taki, że Chudy burknął:
- Odwal się! - i kimał w najlepsze.
Nie miał jednak fartu. Zjawił się ponownie Lopek z pełnym kubkiem wody! Wchodząc do pokoju położył palec na ustach.
Śledziliśmy jego poczynania z wzrastającym zainteresowaniem i małpim zachwytem. Zapowiadał się niezły cyrk!
Grek stanął nad Chudym i podnosząc okrywający go koc, wylał całą zawartość kubka prosto w ucho Chudego.
Na takie dictum Chudy zawył i parskając niczym koń pociągowy wrzasnął:
- No, .urwa Ty ..uju już nie żyjesz! Uważaj sobie!
Po czym zerwał się z łoża i dopiero wówczas zorientował się komu bluzga.
Lopek zwracając się do niego spytał:
- Czo, czo czo ty mówysz?
- Zgłoszysz szę do mnie po szkole!
Następnie kręcąc głową, jakby nie dowierzając swoim uszom wyszedł z sali.
Nie pogodzony z losem, zaspany Chudy powtarzał frazę:
- Wodą, wodą, .urwa mnie leje
Faraon zwracając się do Chudego, siląc się na lapidarność - podsumował:
- Zawiódł cię kolego instynkt!
- Żyj ostro, umieraj młodo, ale nie daj się utopić!
- Przebudzenie tutaj z rana może być niebezpieczne.
Chudy spojrzał z wyrzutem na Faraona i wystękał:
- Co ty trujesz? Ty fajansiarzu!
Dalszego dialogu już nie słyszałem bo wpadł Buhaj rycząc:
-Wypad przed blok na gimnastykę!
Wybiegliśmy na korytarz w gimnaściorkach.
Poza Buhajem stał tam wychowawca młodzieżowy Zbyszek Konowalski. Obserwował nasze poczynania. Poszczególne klasy biegiem przemieszczały się na plac apelowy, gdzie oczekiwał na nie Rysiek Kuriata. To zwaliste chłopisko, do którego zwracano się per Mery, prowadził zaprawę poranną. Przypominał budową ciała olbrzymiego niedźwiedzia. Zaordynował krótką rozgrzewkę, pompki, przysiady a następnie marszobieg. Z wysokości schodów - wiodących do głównej wartowni - naszym poczynaniom przyglądał się mjr Krygowski, nazywany przez uczniów Ciupą. Zaciągał ze lwowska, mówiąc podobnie, jak sliedziki białostockie. Widać było wyraźnie, że piątoklasista Mery cieszy się jego dużym zaufaniem.
Po zaprawie, ablucji i śniadaniu szykowaliśmy się do wyjścia do szkoły.
Następnie plutonowy poprowadził klasę na zajęcia lekcyjne.
Na razie byliśmy jeszcze cywilbandą, wyróżniającą się na tle pozostałych roczników, gdyż uczniowie klas starszych ubrani byli w drelichy lub mundury marynarskie.
Kiedy nasza kilkudziesięcioosobowa grupa, oczekując na wychowawcę, znalazła się przed gabinetem lekcyjnym, zorientowałem się, że jest to pracownia języka rosyjskiego. Dołączyli do nas koledzy z Wrocławia. Zwolna integrowaliśmy się. Do sali weszła za nami nauczycielka, która okazała się naszą wychowawczynią. Już sam, ten choćby fakt, że wychowawcą klasy była kobieta zaskoczył wielu. Była w granatowym, wyjściowym mundurze, białej bluzce i pod krawatem. Na rękawach jej munduru, połyskiwały złote paski - świadczące o tym, że posiada stopień. Zapewne nikt w klasie nie odróżniał wówczas stopni wojskowych od administracyjnych. Wszystko to razem powodowało, że rusycystka wzbudzała respekt.
Buhaj wystękał nauczycielce, wyuczony gdzieś meldunek i mogliśmy zająć miejsca w ławkach. Patrzyliśmy z ogromnym zainteresowaniem na naszą panią profesor. A było na co - popatrzeć!
Mężatka. Mogła mieć około dwudziestu pięciu lat. Pomyślałem, że pierwsze uniesienia miłosne, uczucia, zawody oraz doświadczenia ma już za sobą. Emanowała z niej wrażliwość połączona z pewnym rodzajem wyrozumiałości dla naszych ułomności. Piękna brunetka o dużych, rozmarzonych, myślących, piwnych wyrazistych oczach. Zgrabna. Byłaby ozdobą każdego mężczyzny. Pomyślałem, że inne klasy będą zazdrościły nam takiej wychowawczyni.
Rozpoczęła tradycyjnie od przedstawienia się. Zaznaczyła, że spotykamy się w pierwszym dniu, nowego roku szkolnego. Z tego względu, omówimy tylko sprawy organizacyjne i na tym zakończymy zajęcia. Nosiła nazwisko Muzyka a na imię miała Bronisława. Zaskoczył mnie jej rosyjski akcent. Silnie zmiękczała, ale tembr jej głosu brzmiał oryginalnie.
Przyglądała się nam, a my jej. Sprawdziła listę obecności, spoglądając każdemu delikwentowi głęboko w oczy. Nie robiła tego rutynowo, lecz jakby chciała w tym ułamku sekundy, kiedy odpowiadaliśmy - jestem! - nawiązać nić porozumienia. Nic o sobie nie wiedzieliśmy. Wbrew pozorom, pierwszą lekcję prowadziła bardzo liberalnie. Nie nadawała nadmiernego znaczenia dyscyplinie formalnej, typowej szkołom mundurowym.
Te pierwsze moje wrażenie - odnoszące się do Bronki - potwierdziło się w toku następnych lat.
Z czasem, pocztą pantoflową, dotarła do niektórych wiadomość, że nosiła panieńskie nazwisko Tajanowicz i jest repatriantką z terenów Wileńszczyzny. Jej brat, ponoć też absolwent TŻŚ - był marynarzem. Zdążyli się zabrać do Polski z jedną z ostatnich fal repatriacyjnych.
Jej mąż Jan - również absolwent TŻŚ, służył w charakterze bosmana a następnie uczył przedmiotu zawodowego: splotów, węzłów, pracy z linami włókiennymi, manilowymi, sizalowymi i stalowymi. Miała kilkuletnią córeczkę Kasię.
Po upływie pewnego czasu zorientowałem się, że Bronka zna doskonale nieomal wszystkie sztuczki, wybiegi, numery i podstępy braci marynarskiej. Nie dziwiło mnie to jednak zbytnio, bo któż inny miałby znać lepiej, tego rodzaju hity, jeśli nie osóbka z takimi koneksjami rodzinnymi i zakorzenieniem w zawodzie. Naiwnych jednak nie brakowało i robiąc maślane oczy do Bronki sądzili, że potrafią ją zwieść. Pani profesor, czasami pozwalała niektórym tkwić w tym błędnym, błogim przekonaniu. Budzili się potem z ręką w nocniku, będąc bardzo zaskoczeni ku uciesze gawiedzi.
Na tej pierwszej lekcji wybraliśmy Mirka Stopkę alias Tołwiński na przewodniczącego klasy.
Pochodził z Czeladzi leżącej w Zagłębiu Dąbrowskim na Śląsku. Skaptował go do TŻŚ Mirek Rajski mieszkający z nim na tej samej ulicy. Stopa zaskarbił sobie od początku sympatię i uznanie kolegów.
Mietek Wilk, jak potem się okazało - najlepszy matematyk w klasie - został skarbnikiem.
Po tych wszystkich wyborach, zapowiedziach i informacjach otrzymanych od wychowawczyni - mieliśmy luz. Prawdziwe lekcje miały dopiero się zacząć od dnia następnego. W drodze do internatu a pewnie i później, wiara komentowała pojawienie się wśród nas Bronki. Chłopaki, jak to chłopaki wygłaszali sądy i opinie typowo młodzieńcze, nie pozbawione pewnej dozy erotyzmu i chciejstwa. Padały określenia:
- Ale ciało
- Ale laska
Wielu kolesiów nic nie mówiło, lecz ich wzrok sam mówił za siebie, co myślą o naszej pięknej profesorce.
Któryś zanucił fragment piosenki z filmu Chcemy się bawić wykonywanej przez Cliff Richarda:
- Bo to jest pierwsza lekcja miłości.
Bronka miała z całą pewnością wielu zadeklarowanych wielbicieli nie tylko w naszej klasie. Można powiedzieć, że miała powodzenie!
Jeszcze nie zdążyliśmy dobrze ochłonąć a już zapowiedziano nam, że w stołówce odbędzie się spotkanie z kierownikiem internatu. W tym zebraniu uczestniczyli uczniowie wszystkich roczników. Było ciasno. Pierwszaków wypchnięto do pierwszych rzędów. Nie lepiej potraktowano klasy drugie. Zauważyłem, że trzecioklasiści zbytnio się nie stawiali. Piąte klasy zajęły miejsca z tyłu. Uczniowie klas czwartych, byli zaledwie tolerowani przez piątoklasistów. Gdy palca nie było już, gdzie wcisnąć, do mównicy podszedł kierownik Lewandowski. Był to mężczyzna w sile wieku, przystojny, w okularach, mocno szpakowaty, w nienagannie skrojonym mundurze marynarskim - odpowiednikiem munduru oficerskiego. Z wykształcenia polonista. Sprawiał wrażenie dobrego, zaangażowanego człowieka. Przemówił do zebranych ze swadą i po ojcowsku. Powitał uczniów klas pierwszych i przypominając regulamin obowiązujący w internacie przestrzegał, a także odnosił się do różnych faktów z przeszłości - znanym starszym klasom. Nie stronił od wymieniania nazwisk - obecnych na stołówce - sprawców, którzy mieli coś za paznokciami. Będąc elokwentnym, wykształconym facetem - nader często - używał słowa prawda, co w niektórych sytuacjach brzmiało komicznie. Mówiąc o paleniu papierosów, zapowiedział:
- Nie będziemy tolerowali palenia papierosów przez uczniów prawda
- Za tego rodzaju naruszanie regulaminu prawda będą wyciągane surowe konsekwencje prawda.
Po czym, trzymał dłuższy czas mowę, nie posługując się słowem - prawda. A właśnie na to słowo, czekała w napięciu cała wypełniona po brzegi stołówka, gdyż już się przyzwyczailiśmy, że kierownik ma ten nawyk, nazbyt częstego używania tego zwrotu. I wreszcie , kiedy ten szanowany pedagog - mówiąc unisono i perorując - wymawiał, po raz któryś z kolei, oczekiwane słowo prawda - wypowiadała z nim je głośno, cała zgromadzona w stołówce młodzież! Na tym nie koniec, gdyż w kolejnych wątkach, przytaczanych przez mówcę, sytuacja ponownie się powtarzała a stołówka trzęsła się od gromko, skandowanego przez nas prawda!
Kierownik Lewandowski zdawał się nie dostrzegać w tym wypadku, żadnego uchybienia ze strony uczniów. Przynajmniej nie reagował i nic a nic, na to nie wskazywało, aby miał na to ochotę. Nasze zachowanie brał za dobrą monetę i zapewne sądził, że słuchającym udzieliła się atmosfera wiecu - najzwyczajniej w świecie - młodzież mu przytakuje!
Wśród wychowanków cieszył się poważaniem. Od jego nazwiska powstał przydomek Lewy, ale niektórzy mówili o nim Prawda.
|
Komentarze |
Brak dodanych komentarzy. Może czas dodać swój?
|
Dodaj komentarz |
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.
|
Oceny |
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą oceniać zawartość strony Zaloguj się lub zarejestruj, żeby móc zagłosować.
Brak ocen. Może czas dodać swoją?
|
|