Waldemar Mielczarek
JUNGOM RÓWNI
CZĘŚĆ PIERWSZA
W CIENIU MASZTÓW
I
Szyny biegły prosto w bezkresną dal w obie strony. Między Warszawą a Wrocławiem mijaliśmy niezliczoną ilość mniejszych i większych stacji; obok każdej z nich tkwił, nieruchomo, niczym słup soli - zawiadowca w czerwonej czapce z daszkiem. Doszło do tego, że za każdym razem, gdy pociąg zwalniał bieg, dojeżdżając do kolejnego grajdołka, wypatrywałem ich postaci. Nie zawiedli mnie ani razu.
W przedziale panował półmrok - rozjaśniany - jedynie słabym, błękitnym światłem, padającym z małej lampki, usytuowanej nad drzwiami pod sufitem. Za drzwiami, na korytarzu - stali, siedzieli, spali lub snuli się smętnie nieznani ludzie.
W mroku nocy - za oknem pędzącego pociągu - migały, wyrastały i gwałtownie znikały szlabany kolejowe, budki dróżników, zarysy pól, lasów i domów z oknami ziejącymi przeraźliwą ciemnością i pustką. Od czasu do czasu, coraz to, któryś z pasażerów opuszczał na pewien czas przedział, aby w zatłoczonym ponad miarę korytarzu wypalić papierosa, uchylić okno, spojrzeć w ciemności nocy i rozprostować zdrętwiałe członki. Ludzie ci byli wyraźnie zmęczeni, emanował z nich pewien rodzaj smutku, pogodzenia z losem i zobojętnienia.
Pociąg był zatłoczony ponad miarę. Korytarze nabite ludziskami jak beczki śledziem. Konduktor nie mógł przebić się przez tę ciżbę narodu, aby sprawdzić bilety pasażerów. Podróż umilali jedynie żołnierze wracający z przepustek, przeciskający się w tym nieludzkim tłoku. Zaczepiali młode dziewczęta - na wsiową modłę - czym wywoływali zainteresowanie podróżnych. Rozpierała ich energia. Zawadiacko odchylone czapki na głowach, miały zapewne świadczyć o tym, że świat należy do nich - a na pewno ten pociąg. Przeważnie byli nieźle naprani i odważni, gdyż trzymali się razem i przemieszczali w grupie. Bodajże w Koluszkach, na peronie pojawił się w białym kitlu sprzedawca lodów. Uwijał się niczym w ukropie, aby tylko sprzedać ich jak najwięcej. Nikogo nie dziwiła nocna pora, jaką wybrał na świadczenie swoich usług. Słyszałem jego donośny głos reklamujący oferowany towar:
- Lody, lody, lody
- Lody Bambino, kupuj latem i zimą!
Ładna blondynka, stojąca w korytarzu vis a vis przedziału, w którym siedziałem - kupiła loda. Światło padające z peronu oświetlało jej subtelną twarz. Mogła mieć około dwudziestu lat. Nie więcej! Patrzyłem w jej kierunku. Podobała mi się. Nagle na peronie - pojawiło się - nie wiedzieć skąd, kilku żołnierzy. Jeden z nich wyraźnie rozochocony, z biglem w oku, zagaił liżącą loda blondyneczkę:
- Te, mała
Dziewczyna, jakby nigdy nic, spokojnie spytała:
- O co biega?
Żołnierz, pewny swego, porozumiewawczo mrugnął okiem do asystujących mu kumpli i powtórzył:
- Te, mała daj polizać
Dziewczyna uśmiechając się, nie zmieniając tembru głosu, bez zażenowania, z warszawskim akcentem odpaliła:
- Dałabym ci, ale mi się nie chce majtek zdejmować!
Konsternacja wojaka była zupełna. Zbaraniał i zaniemówił.
W tym momencie rozległ się głos konduktora:
- Proszę wsiadać, drzwi zamykać!
- Odjazd!
Parowóz ciągnąc wagony ruszył, pozostawiając za sobą, na ginącym w ciemnościach peronie, niefortunnego amanta i jego kumpli. Dziewczę skończyło lizanko i najspokojniej w świecie - powróciło - do któregoś z przedziałów. Pasażerowie obserwujący tę scenę, rozstępowali się przed nią z szacunkiem.
Jechałem w świat jak mawiała moja babcia - między parkany. Byłem go ciekaw i nie do końca świadomy, czym jest ten świat i życie. Rozpierał mnie optymizm i poczucie pewnego przełomu - jaki dokonał się we mnie - po ukończeniu podstawówki.
Pociąg, którym jechałem - wtoczył się wreszcie - wolno, majestatycznie na wrocławski Dworzec Główny. Było już widno. Przez brudne szyby wagonu, ukazał się moim oczom widok, którego w późniejszych latach miałem doświadczać wielokrotnie. Był to nie tylko widok, ale i zapach tak charakterystyczny dla wszystkich dworców świata; mieszaniny moczu, potu, spalonego węgla, dyszącego, okopconego parowozu i osmołowanych podkładów kolejowych.
Była to w moim życiu druga z kolei podróż do Wrocławia. Za pierwszym razem jechałem sam. Teraz towarzyszył mi ojciec. On również z niejakim zainteresowaniem, przyglądał się oryginalnej konstrukcji, przedwojennego dworca - będącego dziełem niemieckim. Po opuszczeniu pociągu, znaleźliśmy się na peronie, przypominającym swoim wyglądem potężny, lotniczy hangar - rodem z innej epoki. Idąc z ojcem opustoszałym w międzyczasie peronem, przytłoczeni jego konstrukcją i germańskim zaiste rozmachem, kierowaliśmy się do zejścia podziemnego, aby przedostać się do hali głównej a następnie do wyjścia z dworca. Obraz hali zaskoczył mnie jeszcze bardziej, niż wygląd peronu. Z tego względu, poczułem się przez chwilę, niczym aktor, grający rolę bohatera w jakimś starym filmie. W trakcie pierwszej podróży do Wrocławia, nie zwracałem uwagi, na dostrzeżone szczegóły architektoniczne, gdyż myśli miałem zaabsorbowane, czekającymi mnie wówczas egzaminami. Teraz z zainteresowaniem rozglądałem się wokół siebie.
Pomimo wczesnej pory dnia, krzątało się tu już sporo ludzi: podróżnych, miejscowych łazików, złotych ptaków i stałych bywalców, różnorodnego autoramentu.
Zauważyłem jasny, ogromny rodzaj holu będącego w istocie halą. Jedna ze ścian była zabudowana swoiście, zaprojektowaną rampą, z której wchodziło się do restauracji, baru szybkiej obsługi i innych użytecznych obiektów, stworzonych dla przebywających w tym miejscu osób. Po przeciwnej stronie hali znajdowały się m.in. kasy biletowe, kioski, informacja kolejowa oraz szereg okienek, w których nie rozpoczęli jeszcze pracy wszyscy zatrudnieni tu pracownicy.
Nie wiem, co sprawiło, że hala dworca skojarzyła mi się z wielgachną łaźnią miejską, parową - rzymską.
W myślach pojawiła się konstatacja: rzeczy są względne.
Weszliśmy do dworcowego baru na poranną herbatę. Podróżnych było niewielu. Zatrzymaliśmy się przy długim, wąskim, wilgotnym - dopiero, co - zmytym kontuarze. W oczekiwaniu na zamówioną herbatę, gapiłem się bezmyślnie w sufit, na gipsowe stiuki oraz sztukaterię pamiętającą zapewne lepsze czasy. Obsłużono nas uprzejmie. Moje zmysły pomimo pozoru obojętności skrzętnie łowiły zachowanie obecnych w tym miejscu osób. Silnie odczuwałem inność otoczenia i miejsca, w którym się znalazłem. Wydawało mi się, że w moim rodzinnym mieście wszystko wygląda inaczej; inne są zapachy, reakcje ludzi, mowa, atmosfera i problemy, którymi żyją. Toczące się wokół mnie życie wydawało mi się nierzeczywiste.
Tymczasem ojciec zamiast herbaty, zamówił dla siebie setę czystej wódki i na zagrychę zimne nóżki. Chciwie, w milczeniu palił papierosa. Dobrze znałem, tę stronę jego osobowości. Czekała go ważna rozmowa z kimś mu nieznanym, kto miał zadecydować o przyznaniu mi miejsca w internacie przy Technikum Żeglugi Śródlądowej, do którego wcześniej, nieoczekiwanie dla samego siebie i wszystkich znanych mi osób, zdałem konkursowe egzaminy i zostałem przyjęty w poczet pierwszoklasistów. Ojciec bez alkoholu mówił niewiele, po wypiciu nabierał werwy i był elokwentny. Zastanawiając się nad zaistniałą sytuacją zadawałem sobie pytanie: jak on poprowadzi rozmowę z nieznanym mu osobiście człowiekiem, od którego dobrej woli - zależało moje być albo nie być. Problem był poważny. W internacie była ograniczona ilość miejsc. Zdanie egzaminów do tej elitarnej - w moim przekonaniu - jedynej w swoim rodzaju, marynarskiej szkoły nie przesądzało o tym, że będę uczniem wrocławskiej śródlądówki. Wcześniej złożyłem podanie o przyznanie mi miejsca w internacie, ale do chwili przyjazdu do Wrocławia, pozytywnej odpowiedzi nie otrzymałem. Nazwisko kierownika internatu brzmiało Lewandowski.
Wyszliśmy z dworca. Ojciec dreptał obok mnie. Przystanek tramwajowy znajdował się nie opodal. Po dłuższej chwili oczekiwania, nadjechał tramwaj numer jedenaście kursujący na Kowale. Wsiedliśmy. Po wykupieniu biletów u konduktora zajęliśmy miejsca w środkowej jego części. Do Psiego Pola, gdzie stał internat i szkoła było sporo przystanków. Tramwaj powoli zapełniał się pasażerami. Na przednim pomoście stała grupa chłopaków w moim wieku. Zastanawiałem się, czy oni również jadą na Kowale. Wszyscy objuczeni byli walizkami, torbami i dziwnie wyglądającymi pakunkami, z których zalatywało zapachem słoniny, skwarek, kaszanki, kiełbasy i ciasta. Ja swojej walizki pilnowałem jak największego skarbu. Trzymałem ją na kolanach. Zgromadziłem w niej cały, skromny, osobisty majątek, na który składały się: spodnie, sweter, koszula, kilka par skarpet, pepegi, szczoteczka do mycia zębów, grzebień i dużych rozmiarów słoik babcinego smalcu.
Na przeciw mnie, przy oknie, siedziała ładna dziewczyna. Kątem oka wyraźnie zerkała na mnie. Byłem przekonany, że domyśla się dokąd jadę, gdyż z całą pewnością słyszała, jak ojciec, którego ze mną zapewne kojarzyła, niepotrzebnie upewniał się - u jakiegoś współpasażera - czy jedziemy we właściwym kierunku. Jazda dłużyła się. Jechaliśmy na peryferie Wrocławia. W pewnym momencie nieznajoma uśmiechając się zapytała:
- Jedziesz do internatu na Toruńską?
Potwierdziłem skinięciem głowy.
- To jeszcze dwa przystanki, na trzecim wysiadasz! - poinformowała miłym głosem.
- Przystanek przy internacie jest na żądanie, nie zapomnij! Ja wysiadam przy Kromera.
Wymienione nazwy ulic, nic mi nie mówiły i brzmiały dla mojego ucha całkowicie obco.
Przełamując zakłopotanie, spytałem:
- To ty tam mieszkasz?
- Tak od waszego internatu rzut beretem - potwierdziła tajemniczo.
- Dojeżdżamy do pętli ósemki stwierdziła.
- Tu wysiadam.
- Do zobaczenia - kiwnęła głową i wyfrunęła z tramwaju.
Patrzyłem za nią, jak znika wśród pobliskich domów, przylegających do przystanku, na którym wysiadła. Domy te były szare, nijakie, proste w stylu.
Tramwaj ruszył z miejsca. Myślami byłem jeszcze obecny przy poznanej dziewczynie. Nie zauważyłem, że w wagonie zrobiło się naraz pusto; dostrzegłem wysiadających moich rówieśników, których wcześniej obserwowałem. Nagle uświadomiłem sobie, że przegapiłem właśnie, rzeczony przystanek na żądanie, na którym miałem wysiadać z ojcem.
- Czy tu już są Kowale? - ojciec zwrócił się z pytaniem do konduktora.
- Tak, a pan dokąd? - spytał konduktor.
- Do Technikum Żeglugi Śródlądowej - odpowiedział rzeczowo ojciec.
-To teraz musicie wysiąść i przejść na drugą stronę Toruńskiej. Zresztą szkoła jest przy Brucknera
- O tam, widać ją - konduktor wskazał ręką widoczny przez szybę, stojący w pewnym oddaleniu budynek.
Tramwaj zatrzymał się i mogliśmy go opuścić.
Wysiedliśmy prawie w szczerym polu. Wokół było pusto. Po prawej stronie ulicy Toruńskiej ciągnęły się jakieś działki a po lewej, dostrzec można było solidny gmach mojej przyszłej budy. Teraz i ja zacząłem orientować się w topografii miejsca, w którym się znaleźliśmy. Byłem tu wcześniej na egzaminach wstępnych, więc powinienem do szkoły trafić bez pudła, ale pamięć trochę mnie zawodziła; reszty dopełniały emocje i przeżycia.
Ruszyliśmy w stronę mojego przeznaczenia. Czas był wczesny; mimo bezchmurnego nieba i wychodzącego słońca było chłodno. Ojciec był opanowany i wyraźnie skoncentrowany na czekającej go rozmowie w sprawie umieszczenia mnie w internacie. Nie docierało do mnie, że wkrótce zostanę tu sam z dala od najbliższych. Wyjazd do Wrocławia i możliwość nauki w zawodzie marynarza traktowałem, jak kontynuację wakacyjnej przygody. Do udziału w tej eskapadzie namówili mnie dwaj kumple z podstawówki: bracia Waldek i Andrzej Cholewowie. Byli bliźniakami i swoją edukację szuwarowo - bagienną rozpoczęli przede mną rok wcześniej. W liście wysłanym na mój adres domowy, przedstawili w świetlanych barwach możliwości roztaczające się - przed nimi. Uwierzyłem im i zapragnąłem i ja - zakosztować marynarskiego żywota.
Wiadomości uzyskane od koleżków, wpłynęły nie tylko na moją wyobraźnię, ale zmotywowały przede wszystkim do pokonania piętrzących się przed mną przeszkód.
I tak oto, znalazłem się - jak wielu moich poprzedników i następców - przed bramą Alma Mater przy ulicy Aleksandra Brucknera 10.
Pierwszym szczegółem - jaki wzrok mój przykuł - po przekroczeniu furtki ogrodzenia szkolnego był widok pomalowanego na kolor biały, czegoś co było fragmentem kadłuba a ściślej - dziobu okrętu. Byłem zupełnie zielony w tym względzie i odróżniałem tylko dziób od rufy! Nie miałem zielonego pojęcia o tym, że emanentną częścią tego kadłuba jest kiosk U-boota. Nie wiedziałem na przykład, czym różni się statek od okrętu! Zalegał on lewą stronę znacznej części trawnika w otoczeniu potężnych kotwic. Ponad stalowym kioskiem eksponowanego statko-okrętu, dumnie sterczał w niebo maszt z widocznym salingiem. Nieco dalej pod drzewem leżała ogromna, niezezłomowana śruba okrętowa. Od furtki prowadziła do wejścia głównego, wybrukowana szarą kostką alejka, ograniczona po obu swych stronach, grubymi łańcuchami kotwicznymi, robiącymi za rodzaj niskiego, oryginalnego w swej prostocie płotu. Sama furtka przyozdobiona była kotwicą z wkomponowanymi w jej zarys literami TŻŚ.
Te wszystkie eksponaty marynistyczne, mile łechtały moją ambicję i pobudzały wyobraźnię. Dawały przedsmak tego, co przede mną.
Krajobraz najbliższego otoczenia szkoły stanowiły stare drzewa, których żółknącym liściom niewiele szkodziły spaliny przejeżdżających autobusów wrocławskich. Pomyślałem, że nic nie wiem o Aleksandrze Brucknerze, które to nazwisko nie tylko, że nic mi nie mówiło, to ponadto brzmiało dla warszawiaka po szwabsku i obco. Podzieliłem się swoimi wątpliwościami, co do nazwy ulicy z ojcem, który zapewne o patronie też nie słyszał, ale który wybrnął z zaistniałej sytuacji mówiąc:
- Karol Bunsch - czy to polskie nazwisko? - No, raczej nie! - sam dopowiedział.
- A jakie on napisał książki! - prawdziwie polskie. Bruckner, to też polska karta!- zaakcentował.
Zaledwie wchłonąłem w siebie opinie starego, zauważając przy tym, że to ma sens, spostrzegłem za wielkim oknem, na półpiętrze szkoły - jakąś postać.
Drzwi były jednak zamknięte. Prowadziły do nich cztery stopnie schodków, które trzeba było pokonać , aby dostać się do środka. Czwórka była dla mnie zawsze szczęśliwa. To był dobry omen.
Ranek był chłodny i nudno było tak tkwić bezsensownie, gdy wokół żywej duszy poza tą dostrzeżoną w budynku za oknem.
Osobliwym zbiegiem okoliczności, około siódmej przed szkołą pojawiła się młoda, ciemnowłosa dziewczyna. Była w moim wieku. Bez zbędnych ceregieli spytała:
- Przyjechałeś do szkoły?
- Tak, do szkoły, ale zamknięta odpowiedziałem lakonicznie - oceniając przy tym z nieukrywanym zainteresowaniem jej zgrabny tyłek i piersi.
Nieznajoma miała ładną twarz, duże, ciemne, orzechowe oczy i małe, wydatne usta. Uśmiechając się - jakby domyślała się, co jest przedmiotem moich pożądań - rezolutnie zauważyła:
- Rok szkolny rozpoczyna się jutro; w szkole są tylko dyżury; poczekaj, moja matka zaraz ci wszystko wyjaśni i pokieruje. O właśnie idzie - poinformowała.
Rzeczywiście, po chwili za drzwiami pojawiła się portierka, do której dziewczę było uderzająco podobne.
Dopiero teraz, asystujący w milczeniu ojciec, przejął inicjatywę i przedstawił urzędowej osobie, co nas sprowadza. Rzecz była oczywista i bez wyjaśnień. Stary był jak zwykle, nadmiernie szarmancki i grzeczny. Wyglądało to tak, jakby chciał sprawdzić swoją elokwencję przed czekająca go rozmową z kimś z kierownictwa technikum.
Halinka - tak miała na imię nowopoznana - tymczasem, wyraźnie ze mną, niewinnie flirtowała. Spoglądając na tę czarnulkę stojącą tuż obok, zwróconą do mnie en face - stwierdziłem w myślach, że zawsze mi się takie dziewczyny podobały. Jej długie, za ramiona , opadające, proste, lśniące, czarne włosy a także fascynujące, wabiące i obiecujące oczy mogły niejednemu zawrócić w głowie. Miała z pewnością wielu adoratorów, zabiegaczy i ścigaczy. W jej spojrzeniu brak było zażenowania. Była śmiała, bezpośrednia i ciekawa. Żegnając się z nią wówczas, nie miałem zielonego pojęcia, że w przyszłości odegra ona wyznaczoną jej przez los, pewną rolę w moim życiu.
|