Musisz zalogować się, aby móc dodać wiadomość.
|
|
Fragment Jungom Równi |
Już trzeciego dnia po otrzymaniu granatowych drelichów, wymknęliśmy się z Tośkiem - szkolną furtką przy Brucknera - w kierunku Stoczni Zacisze. Uznaliśmy, że idąc Aleją Jana Kochanowskiego a następnie wałami, wzdłuż Kanału Nawigacyjnego w kierunku Mostu Warszawskiego - nie napotkamy żadnego belfra. Mogliśmy natknąć się, co najwyżej na jakiegoś ucznia ze starszej klasy, ale taki pacjent byłby dla nas widoczny z daleka i mielibyśmy czas na zejście mu z drogi. Nie wiedzieliśmy wtedy, że tam na wałach w okolicy Łąki Mazurskiej niejeden marynarz oberwał niezłe lanie od miejscowych chłopaków. Kroczyliśmy tak sobie w promieniach słońca, pełni nadziei, szczęśliwi i dumni młodością. Wokół pustka tylko my dwaj i miliony kolorowych liści, które jesień rozesłała pod naszymi nogami jak barwny dywan. Nasze niczym nie zakłócane poczucie swobody było czymś tak wspaniałym, że szliśmy czas jakiś w milczeniu. Odczuwaliśmy niezwykłość tego miejsca całą swoją istotą. Idąc tak, spoglądaliśmy przed siebie łowiąc różne odgłosy przyrody. Tosiek palił sporta. Był warszawiakiem. Mieszkał na Czerniakowie. Nie trafił do TŻŚ, lecz do zawodówki. Czyli w slangu internatowym był młotem. Chodził do pierwszej klasy a powinien uczyć się w trzeciej. Mieszkaliśmy w różnych skrzydłach internatu. Od razu skumaliśmy się i przypadliśmy sobie do gustu. Dla Tośka możliwość nauki w zawodówce była awansem. Skierowano go do szkoły żeglugi na próbę. Przyjechał bezpośrednio z Zakładu Wychowawczego. Znał dobrze tzw. drugie życie. Był charakterniakiem. Grypsował i nie rezygnował z tego w codziennych rozmowach i kontaktach z kolegami. Potrafił zachowywać się grzecznie i nie dostrzegałem w jego oczach agresji, ale nie daj Bóg , gdyby ktoś go zaczepił. Nie wymiękał nawet przed piątoklasistami, którzy jak gdyby intuicyjnie wyczuwając, że drzemie w nim ukryty drapieżnik woleli nie prowokować go nawet spojrzeniem. Widziałem, że nawet Jogi obdarzał go estymą. W hipotetycznym starciu Tośka z Jogim ten ostatni nie podołałby, o czym byłem święcie przekonany. Tosiek był sprężyną! - nabity, zero tłuszczu, same mięśnie, zaprawiony w bójkach ulicznych i środowiskowych. Jego średni wzrost był ewentualnym atutem w każdym starciu fizycznym. Nosił krótkie włosy i cwaniacko przyciętą grzywkę. Zanim trafił do zakładu - poznał życie na ulicy. Tam nauczył się przeróżnych sztuczek i sposobów przetrwania w mieście. Kosę zawsze nosił przy sobie.
Widzieliśmy z wału most i zbliżaliśmy się do ulicy Kromera. Po dojściu do niej, zwróciliśmy uwagę na starą, przedwojenną, secesyjną kamienicę usytuowaną u zbiegu ulic Kromera i Galla, z której rozciągał się widok na wały. Z okna kamienicy na trzecim piętrze wyglądała dziewczyna. Dzieliło nas od niej tramwajowe torowisko. Tosiek pomachał kurtuazyjnie pannicy dłonią. Nieznajoma odpowiedziała tym samym gestem.
Wtenczas mój kompan położył rękę na sercu a następnie posłał jej całusa. Licytacja gestów trwała jakiś czas. Zakończyło się zejściem dziewczyny na dół, gdzie pełni nadziei na nią oczekiwaliśmy.
Kiedy nieznajoma wyszła z bramy jej widok powaliłby niejednego z nóg. Mnie zwyczajnie zatkało. Tosiek wyraził swój podziw dla urody dziewczyny słowami:
- Ale szpara! - po czym podszedł z rewerencją do dziewczęcia.
Widać było, że był oblatany w tych sprawach. Podchodząc do nich stwierdziłem ze zdumieniem, że są już na per ty. Nie pozostało mi nic innego, jak przedstawić się, gdyż mój kompan o tym zapomniał.
Miała nieprawdopodobne imię Lalka!
Kiedy je wymieniła osłupiałem. Sądziłem, że widząc moje zakłopotanie zamierza zabawić się moim kosztem. Jej dalsze zachowanie, na to nie wskazywało.
Była ładną, zgrabną i proporcjonalnie zbudowaną brunetką o ślicznych niebieskich oczach, które z jakąś zadumą - nie wiedzieć czemu - wlepiała tylko w Tośka. Jej szczupłą sylwetkę dopełniały kształtne nogi w szpilkach. Pod mini sukienką kryły się sterczące piersi mogące być przedmiotem westchnień całego internatu.
Tosiek bajerując dziewczynę - mówiąc o mnie - podkreślił:
- Waflujemy się - co, miało oznaczać coś więcej niż koleżeństwo.
Lalka - mrużąc oczy - zauważyła z uśmiechem:
- I razem podrywacie dziewczyny? Z jakim skutkiem?
Tosiek bez żenady odpalił pierwszą torpedę:
- Jak widać skutecznie skoro tu jesteś! Trzeba ci wiedzieć, że szukam prawdziwego uczucia - walił z grubej rury.
Pomyślałem, że bierze ją na miłość - dziewczyny za tym przepadały, choć wszystkie się zastrzegały, że w to nie wierzą! - ale my rswojer1; wiedzieliśmy.
Wyznaniem kolegi Lalka - nie była urażona. Zaznaczyła wszakże z przekorą, w której dostrzec można było nutkę zainteresowania:
- Czyżby marynarzu?
To było piękne! Po raz pierwszy usłyszałem słowa, które były nobilitującymi a zarazem poddawały w wątpliwość wiarygodność uczuć marynarskich. Mimo wszystko, to było miłe i podnosiło niesamowicie nasze ego oraz prestiż.
Lalka z wyglądu była w wieku Tośka. Przynajmniej, tak to - oceniałem. Okazało się, że była starsza od niego i miała dziewiętnaście lat. Tego dowiedziałem się w jakiś czas potem. Tymczasem zaprosiliśmy Lalkę na spacer wałami. Bez oporów przystała na tę propozycję. Usiłowałem namówić ich, aby wcześniej, podejść kawałeczek ulicą Galla na ulicę Długosza, gdzie znajdowało się przesławne i jedyne w okolicy kino Wodomierz o czym wiedziałem ze słyszenia. Zamierzałem wykorzystać nadarzającą się sytuację, gdyż byliśmy bardzo blisko tego miejsca. Wychodziłem z założenia, że nie wiadomo, kiedy okoliczność taka pojawi się ponownie. Nie było mi jednak dane w tym dniu dojść do kina. Oboje woleli spacer wzdłuż Kanału Nawigacyjnego w kierunku, z którego przyszliśmy. Gdybyśmy mogli przewidzieć, co się zdarzy na wałach - zapewne poszlibyśmy dookoła - i nie wpakowalibyśmy się na minę, która już oczekiwała.
Nie odeszliśmy zbyt daleko od Mostu Warszawskiego. Będąc na wysokości niewielkiego osiedla domów przy Łące Mazurskiej, zauważyliśmy siedzących na ławce, stojącej poniżej korony wału, po lewej ręce - grupę chłopaków w różnym wieku. Rozmawiając i przekomarzając się z Lalką, doszliśmy do miejsca, w którym znaleźliśmy się na wysokości feralnej ławki. Miejscowi znali Lalkę. To spowodowało ich zaczepkę. Zaczęło się od tego, że któryś z nich zawołał:
- Lala, bucik ci się rozwala! - dziewczyna udała, ze nie słyszy tych słów.
Wówczas inny chłopak krzyknął:
- No co ty ..rwa Lala, nie słyszysz, bucik ci się rozwala!
Osobiście nie wiedziałem - jak się zachować. Dopiero poznawałem uroki bycia marynarzem we Wrocławiu.
Tosiek, takich zaczepek nie zwykł był odpuszczać!
Zatrzymał się, dał mi znak, abym i ja tak postąpił.
Tamci wstali z ławki pewni swego. Było ich pięciu. Wszyscy starsi ode mnie.
Lalka wystraszona zaczęła nas prosić, abyśmy uciekali, ale to nie wchodziło w rachubę. Poza tym nie mogliśmy zostawić jej samej w takim miejscu. Sprawa wyglądała źle, a pomocy znikądr30;
Tosiek splunął i cedząc słowa odpowiedział na bluzgi:
- Powoli, powoli i tobie się koleś roz.doli! rzucił w stronę napastników.
Stanął przy tym, na szeroko rozkraczonych nogach, gotowy do bójki - mówiąc do mnie - kryj tyły!
Zaś do Lalki, spokojnie - nie spuszczając wzroku z nygusów - zwijaj się!
Zauważyłem, ze dziewczyna odeszła i z pewnego oddalenia obserwuje rozwój zdarzeń.
Miejscowi byli już na koronie wału i zachodzili nas z kilku stron. Tosiek charakternie zaproponował:
- Jest chętny na solówkę? - następnie widząc, że idą kupą - dorzucił:
- Aha buraki, macie mojrę?
Słowa Tośka zadziałały piorunująco. Obrzucili nas bluzgami, wśród których najłagodniejsze brzmiały:
- Zaraz ..rwo zapłacisz za buraki! Przestaniesz brechać mordą, bo zrobimy z niej mortadelę!
Tosiek nie czekał na zadanie ciosów, lecz błyskawicznie wyskoczył do przodu uderzając znienacka najgroźniej wyglądającego typa pięścią w nos. Uderzenie było tak zaskakujące i silne, że napastnik zwalił się na glebę a następnie stoczył z wału pod ławkę nie dając oznak życia. Zauważyłem, jak Tosiek wykonuje obrót całym ciałem, dookoła swojej osi i wali kolejnego menelika w karczycho, mówiąc przy tym:
- Muka frajerze! - co, było obelżywe i lekceważące wobec tamtego.
Przede mną wywijał pięściami nieznany mi chłopak. Kiedy podszedł zbyt blisko, odbiłem się z dwóch nóg uderzając przeciwnika z sufitu czyli ze łba. Wyglądało na to, że czasowo urwał mu się film. Sytuacja zaczęła przybierać dla nas korzystniejszy obraz, niż na początku walki. Miejscowi zaprzestali bluzgów i niepewnie stanęli wokół nas. Niestety nie mieliśmy fartu. Z najbliższego budynku wybiegło kilku następnych łobuzów. Zapowiadało się, że cało naszych kości nie wyniesiemy. Staliśmy z Tośkiem w środku kręgu odwróceni do siebie plecami, gotowi na wszystko. Nie było, gdzie się cofnąć. Bardziej wyczułem, aniżeli dostrzegłem, że Tosiek smyra w karmanie. Zgromadzona łobuzeria zauważyła w ręku Tośka kosę. Tu już nie było żartów. Potwierdził to mój kolega, informując żulię:
- Pierwsza bladź, która podejdzie bliżej zarobi w mazak - domyśliłem się, że grozi im oszpeceniem facjaty.
Do mnie warknął:
- Wyrywamy! Pilnuj się mnie!
Nóż trzymał przed sobą nakrywając dłonią z góry. Rzucił się gwałtownie do przodu powodując zamieszanie wśród kłębowiska miejscowych. Wypadliśmy poza otaczające nas koło żulików. Nie biegliśmy, lecz cofając się tyłem patrzyliśmy, czy któryś nie zachodzi od tyłu. Szli uparcie za nami, tocząc pianę z pysków - bez pomysłu, co dalej. Odpuścić nam nie chcieli. Kiedy w pewnym momencie kilku z nich zbiegło z wału, aby znaleźć się na naszych plecach rozpoczęliśmy szalony bieg do tyłu. Pościg trwał kilkaset metrów. Dobiegaliśmy do Kochanowskiego. Tu się zatrzymaliśmy, co pozwoliło zziajanej zgrai zgromadzić się ponownie przed nami. Byli jednak coraz mniej pewni siebie, gdyż zdawali sobie doskonale sprawę, że znajdują się - coraz bliżej naszej szkoły, skąd w każdej chwili mogła nadejść nieoczekiwana odsiecz.
Zaczęli ponownie nam ubliżać, ale widzieliśmy przecież, że to strachy na Lachy.
Tosiek, zaczął nawet ich prowokować mówiąc:
- Co lamusy? Łachy!
- Dwóch zarobiło w kulfon i macie dość?
Na co jeden z nich - zwracając się do Tośka - odpowiedział:
- Nie kozacz, nie kozacz i tak was dopadniemy nie dziś, to następnym razem. Na drugi raz kosą nie popracujesz. Teraz możecie się odknaić!
Widać było, że ten, który trzymał gadkę, cieszy się szacunkiem grandy. Dlatego, gdy nakazał odwrót - posłuchali go, ale to działo się dwieście metrów od szkoły.
Nie dowierzałem im. Minęło sporo czasu, nim uwierzyłem, że niemożliwe stało się możliwym i wyszliśmy z tego bez większego szwanku.
Zmierzając do furtki szkolnej, zadałem Tośkowi pytanie:
- Powiedz, co on miał na myśli mówiąc, że możemy się odknaić?
Kolega popatrzył na mnie i bez satysfakcji wyrzucił z siebie:
- To była grypserka oznajmił nam, że możemy odejść.
- Ja nie jestem Klejniak - żeby mnie ktoś pozwalał lub nie pozwalał odejść. Mówisz do mnie językiem, którego nie rozumiem - zgłosiłem swoje obiekcje.
- No chciałem zauważyć, że od kiedy skończyłem pięć lat, przestałem być dzieckiem - wyjaśnił Tosiek, a następnie mrużąc po łobuzersku oko, stwierdził przeciągle:
- Trzeba ci wiedzieć, że ja zawsze byłem dużyyy;człowiek!
- Zatem duży człowieku koniec balu z panną Lalą! -podchwyciłem.
Wykluczone - odparł zawzięcie.
Weszliśmy na teren naszej budy. Poczułem się wreszcie bezpiecznie. Pewnym krokiem wkroczyliśmy na portiernię. Wychowawcy dyżurnego nie było obstawiał kolację. Starszy uczeń służbowy nie spojrzał nawet w naszą stronę. Tu się rozstaliśmy. W sali koledzy powiadomili mnie, że interesował się mną Lazopulos. Wybiegłem z pokoju i skierowałem się do zaprzyjaźnionego pokoju na pierwszm piętrze naszego skrzydła, gdzie mieściły się sale klas drugich. Uzgodniłem z bliźniakami wersję zdarzeń. Andrzej nie miał nic przeciwko temu a jego brat - mój imiennik - spytał stereotypowo:
- Gdzie ty się szlajasz?
-- Przecież wiesz - odpowiedziałem.
- Tutaj grałem z wami w szachy. Był pat. Grałem czarnymi - czyli obrona sycylijska.
- Raczej warszawska - napomknął mój ziomek - nie mając pojęcia, że przypadkiem trafił w sedno.
Niech ci będzie. Spadam do siebie, bo Lopek poszukuje mnie ponoć, usilnie od dłuższego już czasu.
Kiedy znalazłem się na parterze, na korytarzu trafiłem wprost na Greka, który z ożywieniem przywołał mnie do siebie mówiąc:
- Chocz tu, chocz tu
- Gdże ty byłesz?
Patrząc wychowawcy prosto w jego czarne ślepia, otoczone granatowymi nieomalże białkami, którymi obejmował całą moją sylwetkę, przypomniałem:
- Mieliśmy obaj zagrać partyjkę w szachy, ale pana nie mogłem spotkać i zagrałem z kolegą.
Ahaprawda. Z kim grałeś? - zapytał Lopek dla porządku.
- Z Andrzejem Cholewą - oznajmiłem pewnym głosem.
Wynik rzekomej partii, Greka nie interesował, przestał drążyć niewygodny dla mnie temat, co przyjąłem ze zrozumiałym zadowoleniem.
Lazopulos oddalił się bez słowa. Patrzyłem czas jakiś za nim, aż zniknął mi z oczu za załomem korytarza, przyobleczony w szarostalowy garnitur i zieloną koszulę bez krawata, który byłby świetnym dodatkiem do jego szlachetnej platońskiej głowy, otoczonej kruczoczarną grzywą włosów.
Lopka, wielu moich kolegów nazywało Grekiem lub Czarnym. Miał ciekawą osobowość i polipy w nosie. Te ostatnie wykryliśmy przypadkowo. Miał dobrą pamięć, ale nie był pamiętliwy! Nie słyszałem, żeby klął, wyzywał któregoś z nas albo wykorzystywał do jakichś swoich prac, jak to na przykład zdarza się w wojsku. Szanowaliśmy Greka i lubiliśmy. Pasjonował się sportem - o dziwo polskim - co, budziło zdumienie wiary, ale i zrozumienie, gdyż wszyscy wiedzieliśmy, że był uchodźcą politycznym z Grecji. Poza nim w internacie pracował jeszcze drugi wychowawca Grek: Ikonomu Demostenes, którego rodzona siostra Niko Ikonomu śpiewała w zespole Alibabki. Ikonomu działał w Stowarzyszeniu Greków w Polsce. Jordanisa Lazopulosa i Ikonomu Demostenesa można porównać do trzech grzybków w barszczu a to za sprawą trzeciego Greka pracującego w internacie w charakterze lekarza. Był nim Wangielis Pagunis, późniejszy lekarz sławnej drużyny greckiej - Panatinaikos Ateny - prowadzonej przez Kazimierza Górskiego. Dolny Śląsk a w szczególności Wrocław przytulił dużą grupę emigrantów greckich. Wśród uczniów TŻŚ, też zdarzali się uczniowie tej nacji. Do bardziej znanych należał mój rówieśnik Janis, uczący się wówczas w drugiej klasie technikum. Przepięknie grał na gitarze i śpiewał. Jakiś czas grywał nawet w szkolnym zespole Czarne Gitary, obsługującym nie tylko akademie pierwszomajowe, ale przede wszystkim sobotnie wieczorki taneczne organizowane w internacie. Zabawy te sławne były wśród znakomitej większości szkół żeńskich Wrocławia. I pomimo obiegowej opinii krążącej w środowiskach tych szkół, zgodnie z którą: zaproszenie dziewcząt do marynarzy, na potańcówkę przy Toruńskiej 72 - było dopuszczeniem krów do byków - żadna szkoła żeńska nam nie odmawiała!
My natomiast, po zakończonej zabawie, każdorazowo, zwracaliśmy się do płci pięknej z szelmowskim apelem: liczymy na wasze świadectwa!
Wszystkie bez wyjątku szelmutki z wymienionych szkół wystawiały nam wspaniałe laurki i nie przeszkadzało im w tym absolutnie, że podczas tańców, harców, przytulanek i swawoli nasze marynarskie spodnie puchły i rosły niczym czyste drożdże!
|
Komentarze |
Brak dodanych komentarzy. Może czas dodać swój?
|
Dodaj komentarz |
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.
|
Oceny |
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą oceniać zawartość strony Zaloguj się lub zarejestruj, żeby móc zagłosować.
Brak ocen. Może czas dodać swoją?
|
|