Historia TŻŚ - 1954r
Dodane przez Pan Andrzej dnia 19.10.2007
Nie tylko na morzu
Niebieski tramwaj wrocławski dudni na długim moście spinającym brzegi Odry, która kilkoma równoległymi korytami opasuje miasto błękitno - zieloną wstęgą. Rzeka ujęta w karby kamiennych brzegów i grobli - toczy swe wody spokojnie i posłusznie. Kanałem żeglownym zbliża się do mostu pociąg holowniczy złożony z przysadzistego holownika o długim, srebrnym kominie i trzech ciężko ładownych barek. Gdzieś z drugiej strony - od śluzy piętrzącej się w oddali - dobiega basowy ryk syreny innego statku. Ale już most jest za nami i tramwaj chybocze się teraz wśród pól i ogrodów, niosąc nas wzdłuż rzeki na Zacisze. Wreszcie, na jednym z ostatnich przystanków - wysiadamy. Po prawej - obszerne tereny stoczni, po lewej - duży samotny budynek otoczony wysokimi drzewami. Na maszcie przed gmachem powiewa bandera. Napis na tablicy obok drzwi oznajmia: Technikum Żeglugi Śródlądowej.
Szerokie schody, obszerne widne korytarze - oto pierwsze wrażenie. Przy stoliku - uczeń służbowy. W marynarskim mundurze, z biało - czerwoną opaską na rękawie. - Do Dyrektora? To na piętrze. Proszę, ja zaprowadzę. - ofiarowuje się grzecznie.
Po chwili siedzimy już w niewielkim, jasnym gabinecie. Dyrektor Baczyński - szczupły mężczyzna o pociągłej twarzy - opowiada o swej szkole z odrobiną zakłopotania. Technikum zostało zorganizowane dopiero przed rokiem. Przedtem była tu - i jest zresztą jeszcze obecnie - dwuletnia Zasadnicza Szkoła Żeglugi Śródlądowej. Kończy ona swoją działalność za kilka tygodni, z chwilą, kiedy jej ostatni absolwenci opuszczą mury uczelni, aby zasilić kadry odrzańskich i wiślanych wodniaków. Wtedy Technikum będzie miało więcej miejsca, bo chwilowo jest ciasno - daje się odczuć brak sal na gabinety specjalistyczne, w poszczególnych sypialniach śpi więcej uczniów niż pozwala na to kubatura pomieszczeń. No i liczne inne trudności jak w każdej świeżo zorganizowanej szkole: nowy program nauczania - nie okrzepły jeszcze, brak podręczników do przedmiotów fachowych, częściowy brak wykładowców, nieuregulowana sprawa umundurowania. I jeszcze jedno - najważniejsze bodaj: atmosfera w szkole, pozostałość po czasach, kiedy panowała tu niepodzielnie... pogarda dla żeglugi śródlądowej.
Dyrektor nie owija sprawy w bawełnę, a jest ona zasadnicza i drażliwa: od lat do "śródlądówki" trafiali przeważnie chłopcy, którzy z tych czy innych powodów odpadli, kandydując do szkół morskich. Szukając zawodu jak najbardziej pokrewnego i koniecznie związanego z wodą - szli do szkół żeglugi śródlądowej. Ale nie w tym tkwi zło. Przeciwnie - tacy kandydaci stanowią element cenny i obiecujący, byleby tylko... I tu dochodzimy do sedna sprawy. Wielu spośród przyjętych do "śródlądówki" byłych kandydatów "na morze" żywiło skrytą nadzieję, że uda im się mimo wszystko, jakimś nieokreślonym bliżej cudem, "przeskoczyć" do szkoły morskiej. Żegluga śródlądowa traktowana jako zło konieczne, a przy tym - przejściowe, stawała się kierunkiem nauki "niegodnym" zainteresowania ze strony przyszłego "morskiego wilka". Walka kierownictwa szkoły z tymi przejawami nie zawsze była przemyślana i skuteczna. Nie umiano dostatecznie jasno ukazać chłopcom wspaniałych perspektyw rozwojowych naszych śródlądowych dróg wodnych, zarówno realizowanych już w planie 6-letnim jak i tych urzekająco śmiałych, ale realnych i bliskich, które wytyczył Program Wyborczy Frontu Narodowego. Nie umiano zaszczepić zamiłowania i zainteresowania żeglugą śródlądową. Nie potrafiono wzbudzić poczucia dumy zawodowej przyszłego marynarza błękitnych dróg śródlądowych, którego praca jest równie niezbędna dla kraju, równie zaszczytna i ofiarna jak i praca marynarza floty morskiej. Wszystko co morskie - było w oczach uczniów lepsze, ciekawsze i ważniejsze. Chłopcy starali się upodobnić do marynarzy, takich "prawdziwych wilków morskich", jakich sobie wyobrażali na podstawie opowiadań i nie zawsze fortunnie dobranej lektury, takich jak w naszej flocie... od dawna już nie ma.
- Spójrzcie - wicedyrektor Szkoły do spraw polityczno - wychowawczych Czwojdziński podsuwa mi gruby zeszyt w czarnej oprawie.
Jest to zbiór piosenek "marynarskich" jednego z byłych uczniów. Przerzucam kartki. Prawdziwe bzdury: "... marynarz w noc się bawi, w hamaku we dnie śpi...", "... ma w każdym porcie narzeczoną...". Albo taka zwrotka:
"Synowie wśród dzikich, dalekich mórz,
Spalone od wichrów ich twarze,
Złowrogo za pasem wetknięty tkwi nóż,
Ci ludzie to są marynarze."
- Walka z tym pseudomarynarskim stylem, który prowadzi zresztą prosto do chuligaństwa, była trudna i bynajmniej nie jest jeszcze zakończona - podejmuje dyrektor Baczyński. - Ale jest już bezsprzecznie lepiej. Uczniowie pierwszego roku Technikum to w przeważającej mierze chłopcy, którzy wiedzą, po co tu przyszli i dla których obrany zawód marynarza żeglugi śródlądowej jest rzeczywistym celem dążeń.
Dzwonek oznajmiający koniec lekcji przerywa naszą rozmowę. Wychodzimy na korytarz. Po chwili otacza nas roześmiana gromada. Rozmawiamy zrazu o tym, skąd kto pochodzi i okazuje się, że zaledwie kilkunastu uczniów zamieszkuje stale we Wrocławiu. Reszta reprezentuje całą Polskę, nie wyłączając Wybrzeża. Roman Swatko (fot. obok) pochodzi na przykład z Zamojszczyzny. Jego ojciec ma hektar ziemi we wsi Sady. Brat służy w Marynarce Wojennej, drugi zginął w partyzantce ludowej podczas minionej wojny. Swatko - jak się okazuje - jest przodownikiem nauki w II klasie Zasadniczej Szkoły Żeglugi Śródlądowej. Pytamy go - co zamierza robić po ukończeniu Szkoły, a więc już za parę tygodni? Oświadcza nam z uśmiechem, że złożył podanie o przyjęcie go do II klasy Technikum.
- Będę się uczył dalej, żeby zostać w przyszłości kapitanem żeglugi śródlądowej.
Ale oto dochodzą do głosu nawigatorzy z I klasy Technikum. Pasjonuje ich pierwszy rejs szkolny, w którym mają wyruszyć za dwa dni. Opowiadają na wyścigi, że popłyną do Gliwic na jednej z dwóch barek o napędzie parowym, przystosowanych do celów szkoleniowych. Pojedzie ich 32 - sami nawigatorzy. Podróż będzie trwała około tygodnia. Zapoznają się podczas niej z warunkami pływania na górnej Odrze, będą się uczyli sterowania i wykonywania prac pokładowych. Poznają śluzy i inne urządzenia na szlaku, będą obserwować pracę portów śródlądowych. Spróbują także nocnej nawigacji. Chłopcy zabierają z sobą sprzęt sportowy, obiecując rozegrać po drodze szereg meczów. Przewidywane są również występy artystyczne itp.
Wędrujemy po szkole, zaglądając ciekawie to tu to tam. W sypialniach uczniowskich rzeczywiście ciasno, ale czysto i schludnie. Jadalnia niewielka - chłopcy muszą spożywać posiłki na zmianę. No cóż, budynek pomyślany był jako zwykła szkoła podstawowa. Oczywiście, sytuacja nie jest zadowalająca - wie o tym kierownictwo Szkoły, wie Ministerstwo Żeglugi. I dlatego wkrótce rozpoczęta będzie budowa nowego, specjalnie dla potrzeb Szkoły zaprojektowanego dużego gmachu. Zapewne już za rok inaczej będzie wyglądać wodniacka szkoła na Zaciszu.
Gdzieś z bocznego pomieszczenia dobiega stuk młotków i chrobot piły. To szkolna modelarnia. Kilkunastu chłopców zajętych jest budową modeli barek "wrocławek" i rzecznych holowników. Kilku wykańcza duży model motorówki. Modelarstwo szkutnicze – to zajęcie nadobowiązkowe, ale bardzo popularne w TŻŚ. Aleksander Floryński, syn pracownika Miejskiego Przedsiębiorstwa Remontowo - Budowlanego we Włocławku, z dumą demonstruje zgrabny holownik. Floryński jest jednym z przodujących modelarzy i wraz ze swym rywalem na tym polu - Frankiem Grabowskim zamierza starać się o przyjęcie na Centralny Kurs Modelarski LPŻ, aby uzyskać stopień podinstruktora. Kłopot jest tylko taki, że Zarząd Miejski LPŻ we Wrocławiu modelarnią szkolną nie interesuje się należycie, a chłopcy nie bardzo wiedzą, jaką drogą zgłosić swoje kandydatury, zaś modelarnia rzeczywiście wymaga większej opieki zarówno ze strony kierownictwa Szkoły, jak i LPŻ. Brak dobrego instruktora, narzędzi i materiałów daje się tu poważnie odczuć. Pytamy chłopców, czy budują modele według planów zamieszczanych w "Morzu". Potwierdzają, że tak, ale czynią to z wielce tajemniczą miną, czego z początku nie rozumiemy. Gdy wyciągają modele ukradkiem z szafek, gdzie trzymają rzeczy osobiste, wyjaśnia się, iż w Szkole... nie wolno budować modeli jednostek morskich. Trochę to dziwne.
Wracamy na piętro. Na podeście schodów budzi zainteresowanie wielka makieta szlaku żeglownego ze śluzami, kanałami, znakami nawigacyjnymi oraz małymi modelikami barek i holowników. Jest to jedna z pomocy naukowych, bardzo zresztą w Szkole nielicznych. Również "gabinet nawigacyjny" jest właściwie... dużym pustym pokojem. Zaledwie w jednym z jego rogów na kilku stolikach zgrupowanych jest nieco pomocy w postaci zbioru latarń pozycyjnych, paru modeli i przyrządów. Na ścianach wisi kilka tablic, a pośrodku rozpierają się masywne stojaki, na których w przyszłości ma być umieszczony obszerny stół plastyczny do ćwiczeń z nawigacji, prawa drogi i manewrowania statkiem. Co prawda gabinet ma być w przyszłości bogato i pięknie wyposażony, ale chwilowo nie możemy się oprzeć wrażeniu, iż Szkoła jest trochę na prawach... ubogiego krewnego w stosunku do innych szkół Ministerstwa Żeglugi. Ten wniosek nasuwa nam również sprawa mundurów. Chłopcy ze "śródlądówki" donaszają stare mundury. Mundury wybrakowane, niekompletne i w niewystarczającej ilości. Z całym zresztą zapałem młodości czyszczą, cerują, odświeżają wytarte bluzy i sfatygowane mocno spodnie, byleby tylko nie przynieść Szkole ujmy zewnętrznym wyglądem.
Zaglądamy na chwilę do jednej z klas. Kapitan Dowgiałło, doświadczony żeglarz śródlądowy, omawia z nawigatorami zastosowanie przyrządu do ściągania barek i statków z mielizny, zwanego buchladą. Uczeń Riebe opisuje przy tablicy budowę buchlady, która jest - jak się okazuje - grubym drągiem odpowiednio okutym i działającym przy użyciu łańcuchów jako prosta i pomysłowa dźwignia.
Z kolei wykładowca zadaje uczniom szereg pytań: Jakie światła winien nosić holownik nocą? Jakiego koloru i o jakim zasięgu? Ile kotwic powinna przepisowo mieć barka o nośności 100-300 ton? Jak rozmieszczone, o jakich cechach? Chłopcy odpowiadają w miarę gładko i obszernie. Ulatniamy się po cichu, by przypadkiem... nas nie zapytano.
Wieczorem spotykamy się z uczniami TŻŚ w szkolnej świetlicy. Okazuje się, że życie świetlicowe, społeczne i kulturalne jest tu bardzo intensywne. Działają kółka polonistyczne, matematyczne, fizyko - chemiczne i wszechnicy radiowej. Czynne są zespoły - chóralny, muzyczny, dramatyczny i recytatorski. Szkoła posiada radiowęzeł, a co tydzień ukazuje się ścienna gazetka. Zacięte współzawodnictwo w nauce i zachowaniu obejmuje wszystkie klasy. Również sport stoi w Szkole na niezłym poziomie. "Specjalność" chłopców z TŻŚ to piłka nożna i boks, a wewnętrzne rozgrywki ping-pongowe i szachowe pasjonują niemal wszystkich.
Wśród licznych pism, które znajdują się w świetlicy, na próżno szukamy "Morza" oraz dwutygodnika "Ster" - pisma pracowników żeglugi. Kierownik świetlicy tłumaczy, że je zaprenumerował, ale "jakoś" nie przychodzą. Nam się jednak zdaje, że to podobna sprawa, jak z tymi modelami okrętów. Dyrekcja Szkoły z jednej ostateczności bliska jest zabrnięcia w drugą. Zwalczając niezdrową atmosferę "morskości" - zakazano wszystkiego, co może przypominać morze. Nie sądzimy, by tędy wiodła właściwa droga. Zakazany owoc jest tym bardziej słodki i ponętny, szczególnie dla młodych. A żeglugi śródlądowej od morskiej oddzielić nie można tak jak nie można oddzielić żył od tętnic jednego organizmu.
Lecz czas już pożegnać sympatyczną szkołę wodniacką. Szkoła jest nowa, jej działalność pionierska - i stąd pewne jeszcze braki. Lecz nie są one takie liczne i zasadnicze. Z każdym tygodniem, z każdym dniem nauka i praca idą tu sprawniej i lepiej. W holu Technikum wisi na ścianie wielka mapa naszych dróg wodnych. Błękitna siatka rzek i kanałów pokrywa cały kraj. Umownymi znakami zaznaczone są wielkie inwestycje i budowle, które w ciągu najbliższych lat przeobrażą naszą sieć wodną w nowoczesny, potężny system komunikacyjny.
Oto Wisła - ujarzmiona i posłuszna - udostępniona od Śląska aż do morza dla systematycznej żeglugi barek o nośności 1000 ton. Oto nowe wielkie zbiorniki wodne na Odrze zabezpieczające żeglowność na tej rzece w ciągu całego roku. Oto Bug, użeglowniony i uporządkowany, jako ważny odcinek wielkiej magistrali wodnej Wschód - Zachód, łączącej olbrzymi system radzieckich dróg śródlądowych z systemem wodnym środkowej Europy. Oto Kanał Śląski stanowiący południowe połączenie Wisły z Odrą. Oto setki elektrowni wodnych, śluz, jazów, zbiorników retencyjnych, kanałów nawadniających.
W tej mapie, która symbolicznie ujmuje ogromny, urzekający plan przebudowy naszej gospodarki wodnej - kryje się cel istnienia nowej szkoły. To dla unowocześnionej Odry, dla Wisły, nowych kanałów i połączeń, dla żeglugi po rzekach sąsiednich systemów wodnych ZSRR i NRD - szkolą się tu fachowcy, przyszli oficerowie pokładowi i maszynowi nowych statków budowanych w Głogowie, kierownicy pięknych barek konstruowanych we Wrocławiu i Poznaniu, personel eksploatacyjny i administracyjny nowych portów rzecznych.
Port Koźle. W głębi widoczne dwie barki z napędem parowym. Na pierwszym planie motorówka inspekcyjna "Jastrząb" pływałjąca jeszcze długo po zrobieniu tego zdjęcia.
Zawód, który daje Technikum Żeglugi Śródlądowej jest interesujący i zaszczytny, jest potrzebny naszej gospodarce i stwarza wielkie możliwości dla młodych śmiałych ludzi. Kogo ciągnie woda, kto na wodzie chciałby brać udział w naszej pracy i walce o szczęśliwe jutro ojczyzny - niech pamięta, że nie tylko na morzu są takie możliwości. Trzeba jedynie umieć uważnie spojrzeć w przyszłość...
autor: JOTEM - "Morze", nr 6, czerwiec 1954, s. 10-11