Jungom Równi
Dodane przez Geminimen dnia 29.11.2007
Następnego dnia pierwszą lekcją była matematyka. Nie przepadałem nigdy za tym przedmiotem. Na szczęście trafiła nam się Kaczka miła, spokojna nauczycielka. Miałem wobec niej dług wdzięczności. Na wstępnym, egzaminie pisemnym, kiedy mocowałem się z zadaniem, podeszła do mnie i udzieliła wskazówki, która pomogła mi uporać się z jego rozwiązaniem.
Zauważyłem, że w klasie poza Mietkiem z matmy nieźli są: Mirek Stopka, Antek Bludnik i Zbyszek Gryzik. Pozostali, słuchając Kaczki - wybałuszali na nią oczy, jak wół na malowane wrota. Cisza, jaka panowała na tej lekcji, świadczyła najlepiej o niewiedzy i respekcie dla tego przedmiotu. Matematycznego honoru klasy bronili przede wszystkim Mietek i Mirek.
Chwała Bogu, że los zesłał nam Kaczkę a nie na przykład Dziwę lub Szprychę.
Z tymi Krutulankami, tak łatwo by nam nie poszło. Były bardzo, ale to bardzo wymagające! Historia pokazała, że dobrze dedukowałem.
Lekcje języka polskiego odbywały się w nowym skrzydle na drugim piętrze. Idąc schodami na górę, zauważyłem - na półpiętrze - sunącą powyżej, niezwykłej urody damę. Domyśliłem się, że to jedna z profesorek TŻS. Z powodu jej niewątpliwego sex appealu nie potrafiłem oderwać od niej wzroku. Spoglądałem na jej cudowne nogi - zadając sobie pytanie - kim jest ta zmysłowa kobieta? Była bez munduru. Dzieliła nas przepaść. Ja piętnastoletni kandydat na kapitana - ona nauczycielka! Szła przodem, ja za niąbyła zgrabna, pociągająca i miała lekki krok. Sukienka w stonowanych barwach, zasłaniała tylko nieco jej kolana. Szła powoli, zamyślona - nie dostrzegając absolutnie nikogo. Tak doszliśmy do pracowni języka polskiego, gdzie oczekiwali ustawieni pod klasą koledzy. Usiadłem sam, w pierwszej ławce, środkowego rzędu. Przede mną była tylko ona! Kumple schronili się po bokach lub z tyłu.
Mieliśmy przed sobą dwie godziny polskiego. Nie wszyscy lubili ten przedmiot a niektórzy go nie cierpieli. Osobiście miałem do tego przedmiotu stosunek ambiwalentny. Dużo czytałem, ale nie przepadałem za lekturami szkolnymi. Polonistka sprawdziła listę obecności w sposób niecodzienny. Wyczytując nazwiska uczniów - do nielicznych - zwracała się dodatkowo po imieniu. Imię takiego chłopaka wymawiała bez zdrobnienia. Takimi wyróżnionymi uczniami było dwóch: Mirek i ja. Z Mirkiem powstał pewien problem. Był dwojga imion i w dzienniku figurowały oba , przy czym, na pierwsze miał Henryk a na drugie - miłe sercu Mirka - imię Mirek. Otóż, tak jak w przypowieści: W tym cały ambaras, aby dwoje chciało naraz - przydarzyło się to Stopie. On nie znosił imienia Henryk i dostawał alergii na jego dźwięk. Profesorka z upodobaniem zwracała się do niego - Henryku! Równie dobrze, mogła się do niego zwracać Bonifacy! On przeżywał katusze, klasa wyła a nauczycielka nieświadoma, jakie emocje targają nieszczęśnikiem powtarzała z upodobaniem:
- Powiedz, proszę Henryku, skąd przyjechałeś?
Skonfundowany i zalany purpurą Mirek odpowiedział:
- Z Czeladzi z Zagłębia Dąbrowskiego.
Profesorka kontynuowała:
- A jakie Henryku, przerabialiście lektury?
Tu Mirek wymienił kilka tytułów sądząc, że zadowolił już polonistkę, ale się mylił, gdyż padły następne pytania:
- A co Henryku, czytałeś ostatnio? Jakich autorów lubisz ?
Mirek był oczytany, więc bez problemów wybrnął z sytuacji, ale sprawa imienia deprymowała go - nie wiedzieć czemu - do końca edukacji w TŻŚ.
Profesor Szulc przez dwie godziny przepytywała - bądź co, bądź - na pierwszej od razu lekcji - całą klasę z posiadanej wiedzy. Chciała poznać, jaki poziom reprezentujemy. Wiedziała doskonale, że są wśród nas uczniowie z dużych aglomeracji miejskich, małych miasteczek oraz wsi, gdzie psy dupami szczekają. Musiała dokonać wyboru, jak zróżnicować i dawkować podawaną nam wiedzę, aby wszyscy mogli ją sobie przyswoić. W zasadzie ochotników do wypowiedzi brakowało. Wielu było onieśmielonych, nieoczytanych lub po prostu kulawych z polskiego. Przykro powiedzieć, ale chłopaki mieli problemy z wypowiadaniem się. W zaistniałych okolicznościach, polonistka zastosowała metodę tradycyjną. Wyczytywała nazwisko ucznia z dziennika lekcyjnego i zadając pytania, usiłowała w ten sposób ustalić jego: poziom erudycji, elokwencji, znajomości literatury czy poszczególnych autorów. Odpytywani milczeli lub dukali coś bez składu i ładu. Wobec tego stanu rzeczy, nauczycielka ogarniając salę pytającym spojrzeniem, zawieszała pytanie, jakby w próżni, po czym pytała:
- Kto chciałby odpowiedzieć?
Odważnych nie było. Ponieważ pytania wydawały mi się łatwe a konwersacja z profesorką sprawiała mi przyjemność - ach, te cudowne nogi - zatem, coraz częściej wybawiałem kolesiów z opresji. Skutek był taki, że polonistka przenosząc kolejne pytania na mnie, dawała mi szansę pokazania się. Zakończenie lekcji było równie zaskakujące, jak jej rozpoczęcie.
Nauczycielka patrząc mi w oczy powiedziała z emfazą:
- Waldemarze, stawiam przy twoim nazwisku, ołówkiem, w dzienniku - ocenę bardzo dobrą na koniec roku!
Zdębiałem!
Rozległ się dzwonek na przerwę.
Po opuszczeniu klasy składano mi gratulacje. Podszedł do mnie pryszczaty Stefan Dzido i stwierdził:
- Wpadłeś jej w oko, masz przody u niej.
W podobnym tonie wypowiedział się inny wrocławianin Marek Wiszniewski:
- No no miałeś farta! Ale z drugiej strony, to ona cię załatwiła!
Tadek Molendo powiedział wprost:
- Gratuluję. Zaskoczyła nie tylko ciebie, ale chyba wszystkich
Nie wiem, jak przyjęli to moi pozostali koledzy.
Miałem świadomość, że Buhaj, Tarakanow, Trzeciak, Kasza, Bludnik, Trajdos i jeszcze kilku innych kolegów, ma spore zaległości z polskiego. Wynikało to z wielu powodów, ale przede wszystkim z tego, że brakowało im obcowania z książkami.
Co do mnie, to wiedziałem jedno: nie mogę się zbłaźnić w oczach polonistki. Zagrała mi na ambicji i muszę sprostać jej oczekiwaniom. Dla jej oczu i tych wspaniałych nóg w szpilkach, gotów byłem wiele znieść - nawet Chłopów - Reymonta!
W podstawówce należałem do uczniów średnich. Nigdy przedtem, nie miałem na koniec roku szkolnego, oceny bardzo dobrej z polskiego, lecz po zagrywce profesor Szulc, zostałem niejako zmuszony do pewnego wysiłku. Pochodziłem ze stolicy, gdzie poziom nauki, życia, dostępności do szeroko rozumianej kultury był zapewne wyższy niż w Pcimiu Dolnym, toteż nie bez kozery, w TŻŚ czułem się znacznie pewniej - od niektórych moich rówieśników. Poza tym, zawsze miałem odczucie, że w klasie trwa swoisty mecz: Warszawa reszta Polski! Przegrywać nie lubiłem, ale czasami musiałem ulec. Siła złego na jednego!
Po lekcji polskiego mieliśmy język niemiecki. Te, zajęcia - odbywały się w dwóch grupach. Połowa klasy miała niemiecki z Karoliną Szostak a druga z Renatą Tausend. Zajęcia odbywały się w budynku starej szkoły.
Część klasy, w której znalazłem się - miała zajęcia z Karoliną. Ponieważ manewr w gabinecie języka polskiego, polegający na zajęciu pierwszej ławki w środkowym rzędzie, zakończył się dla mnie tak szczęśliwie, dlatego powtórzyłem go w pracowni języka niemieckiego, z tą jednak różnicą, że usiadł w niej ze mną Bogdan.
Karolina była smukłą, szczupłą, piękną, wysoką, reprezentacyjną, naturalną blondynką. Miała urodę modelki i na wybiegu zrobiłaby pewnie karierę. Od pierwszego dzwonka trzymała nas w ryzach. Lekcje prowadziła w sposób systematyczny, przyjazny, ale stanowczy.
Buhaj wodził za profesorką oczami i starał się być aktywny ponad miarę. Szczególnie, gdy trzeba było przynieść kredę, otworzyć okno, przewietrzyć pracownię czy rozdać zeszyty. Dziwiłem się jego podchodom. Posiadał wzrost, który go preferował w podbojach remizowych, ale jego aparycja i intelekt nie szedł za tym w parze, aby aspirować do roli pierwszego fatyganta w klasie!
W duchu byłem lekko zdegustowany, że ten prosty osiłek, pochodzący z Jońca koło Płońska, umizguje się do tak subtelnej nauczycielki - jaką była bez żadnych wątpliwości Karolina. Śmiał robić sobie, jakieś złudzenia, że zostanie przez nią to zauważone a może i nagrodzone miłym uśmiechem. To tak, jakby chłop pańszczyźniany zalecał się do szlachcianki!
Byłem świadomy, że Buhaj jest silny jak koń. Miał graby jak dwa bochny chleba. Jednak czas pokazał, że lać się nie potrafił i miał mało odporny nos. No chyba, ze trafił cepem! W takim przypadku, każdy trafiony musiał lec! Ja wolałem z koniem się nie kopać, aczkolwiek przyszłe wydarzenia pokazały, że byłem zmuszony to ryzyko podjąć.
Niemiecki obok angielskiego jest ważnym językiem dla marynarzy śródlądowych. Najważniejsze drogi wodne biegną przez Niemcy. Uczono nas perspektywicznie. A poza tym język wroga trzeba znać! Wynieśliśmy to z rodzinnych domów. Przekaz brzmiał, że dobry Niemiec, to Niemiec martwy - zakopany trzy metry pod ziemią, żeby nie śmierdział z sercem przebitym drewnianym kołkiem. Byliśmy pokoleniem, które urodziło się zaledwie kilka lat po II wojnie światowej. Rany się nie zabliźniły! Czasy się zmieniają, ale geopolityka nie tak szybko. Tysiąc lat historii stosunków polsko - niemieckich wskazuje, że polska ostrożność nie jest przesadna czy wydumana.
Pojęcia: Drang nach Osten, Herrenvolk, Lebensraum, odwetu są wśród znacznej części społeczeństwa niemieckiego aprobowane, ale z uwagi na poprawność polityczną skrywane. Byłem dzieckiem swoich czasów i wierzyłem, że tak właśnie jest!
Niemieckiego uczyliśmy się stosunkowo pilnie, traktując go niejako, jak przedmiot zawodowy. Nasze germanistki mają w tym zakresie swój znaczący udział.
Poza niemieckim jeszcze takie przedmioty, jak chemia czy elektrotechnika prowadzone były w grupach.
Moja grupa trafiła w poczciwe ręce profesora Jana Bernackiego, który na chemii wprowadził nas między innymi w świat ketonów, aldehydów, estrów i alkoholi. Szczególnie te ostatnie, wzbudzały nasze, rodzące się zwolna - nimi zainteresowanie.
Natomiast zajęcia z elektrotechniki moja grupa miała z dziwakiem, ze Wschodu - Mikołajem Kasperowiczem alias Kauczukiem - starym kawalerem!
Drugiej grupie trafiło się, jak ślepej kurze ziarno. Uczyła ich miła i śliczna profesorka - Mirosława Rynowiecka - późniejszy pracownik naukowy Politechniki Wrocławskiej.
O Kauczuku dowiedzieliśmy się - od starszych roczników - rzeczy nieprawdopodobnych, zanim jeszcze przekroczyliśmy próg pracowni fizyki i elektrotechniki, w której niepodzielnie ten satyr rządził!
Miał wygląd nobliwego, dobrotliwego, łysego staruszka aczkolwiek czerstwego i mocnej postury. Nic bardziej mylnego! Podczas pierwszej lekcji z Kauczukiem kilku z nas miało skopane kostki. Nosił buty mundurowe z cholewką. Podczas zajęć, na mundur przywdziewał fartuch roboczy. Kiedy opuszczał swoją pracownię, oficerskiej czapki nie zdejmował z głowy. Czynił to niezwykle rzadko. Z czapką tą, wiąże się szereg legend. Była szczególnie zagrożona wówczas, kiedy profesor udawał się na zaplecze sali wykładowej. Podczas prowadzenia lekcji - czapka spoczywała na katedrze! Podejrzewam, że miał wiele kompleksów. Jednym z nich była łysa glaca! Posługiwał się stosunkowo ubogim językiem. Straszliwie zaciągał Pochodził z Kresów. Lekcje prowadził szablonowo. Niczego nas nie nauczył. Wymagał pamięciowej znajomości, bezużytecznych formułek, które często sam tworzył. Obok uczącego historii Cyra, będącego niekoronowanym królem szkoły - Kauczuk był drugim w hierarchii oryginałem TŻŚ. Trzecim był Słoń - wykładający rysunek techniczny.
Jaja z Kauczukiem, zaczęły się tak naprawdę już na korytarzu przed wejściem do klasy. Staliśmy w dwuszeregu, kiedy otworzył swój sezam - to znaczy pracownię. Wyszedł przed front klasy i lustrując stojących w dwuszeregu uczniów, zadysponował:
- Pljutonowy do mnie!
Buhaj wystąpił z szeregu.
- Jaka to kljasa?
- Ic - zameldował głośno Buhaj.
- Pljutonowy prowadź, prędziutko, raz dwa, pliuton do kljasy - polecił Kauczuk.
Wygląd profesora, jego głos, akcent, zaciąganie oraz mimika twarzy spowodowały, że chłopaki zapomnieli o przestrogach odnośnie fizyka i zaczęli chichotać. Tego łysielec nie trawił! Podszedł do pierwszego z brzegu ucznia i na dzień dobry poczęstował go kopniakiem w kostkę. Zrobił to z premedytacją. Celował buciorem w to, czułe miejsce! Na tym sprawa jednak się nie zakończyła. Co prawda, po wejściu do pracowni, po złożeniu przez Buhaja Kauczukowi meldunku - klasa mogła usiąść, ale łysa czacha zaczęła nas przepytywać:
- Ktjo tam sję smiał? spytał groźnie Kauczuk.
Zaległa cisza, w której byłoby można usłyszeć lot muchy, gdyby przelatywała.
- Ten swiniak, co sję smiał niech wstanie i przeprosji - zadysponował Kauczuk.
Ponieważ nikt się nie zgłaszał, Kauczuk rozeźlony zażądał:
- Pljutonowy, ty powiedz - ktio sję smiał?
Buhaj wstał i bezradnie trzepocząc rękoma niczym wiatrakami, powiedział:
- Panie profesorze bardzo przepraszamy, to się więcej nie powtórzy.
Fizyk patrząc na Buhaja i klasę orzekł:
- No pljutonowy sjadaj!
Lekcja potoczyła się ustalonym trybem. Kauczuk poinformował , jakie działy elektrotechniki będziemy przerabiali w pierwszej klasie, jakie ma wymagania i jak mamy prowadzić swoje kajety. Tak właśnie nazwał zeszyty. Zażyczył sobie, aby każdy spośród nas - miał stukartkowy zeszyt w kratkę, cyrkiel, ekierkę, linijkę, gumkę i oznajmił, że wymienione przedmioty mają w trakcie słuchania wykładu leżeć na ławce, po lewej stronie blatu od góry. Belfer ten miał wyraźne zamiłowanie do szablonowego prowadzenia lekcji a także przedmiotowego traktowania wychowanków.
W pewnym momencie w klasie powstał hałas spowodowany rozmowami. Stary cap tego nie znosił! Jego reakcja była natychmiastowa. Spojrzał groźnie na klasę i wycedził:
- Co to za swinia tam gada? Niech wstanie i przeprosji!
Każdy z nas starał się zachować powagę, ale przychodziło to nam z trudem. Spoglądaliśmy na siebie porozumiewawczo, ale nikt nie wiedział jak się zachować. Tymczasem Kauczuk w sposób groteskowy, niczym clown odstawiał cyrk! Zagniewany, wzburzony wymyślał nam od najgorszych. Perorując stwierdził:
- Ta swinia, ten cham niech natychmiast wstanie i przeprosji!
W końcu, ktoś wstał i powiedział:
- Przepraszam.
Kauczuk na to:
- Idź napij sję wody ty swiniaku! I sjadaj!
Po czym jakby nigdy nic, lekcja potoczyła się ponownie dalej. To była pierwsza lekcja kauczukologii!