Fragment książki Waldemara Mielczarka:Jungom Równi
Dodane przez Geminimen dnia 27.11.2007
Byłem posiadaczem munduru i kołnierza marynarskiego, na którym jak byk widniały trzy białe paski. Znamionowały one, że jego posiadacz pamięta o trzech bitwach, niezwyciężonego angielskiego admirała Horatio Nelsona i utożsamia się z żałobą Anglików, po niepowetowanej dla nich stracie - ich wybitnego, bohaterskiego dowódcy - wicehrabiego, księcia Brontu w bitwie morskiej u przylądka Trafalgar. Symbolem żałoby po Nelsonie, w tradycji marynarskiej był czarny krawat - uzupełniany w TŻŚ jedwabnym, czarnym kordonkiem - zdobiącym bluzę marynarską.
Byłem pewny, że niewielu spośród obecnych na placu apelowym mężczyzn, przybyłych na przysięgę do swoich synów, braci, wnuków, kuzynów i kolegów zna tę symbolikę uwidocznioną na naszych mundurach. O kobietach nie wspominam, bo tego rodzaju wiedza jest przynależna przede wszystkim mężczyznom. Zapewne, ślubujący w tym dniu kandydaci na zejmanów, w odpowiednim momencie, zapoznali najbliższych z ceremoniałem i tradycją marynarską.
Do mnie - na przysięgę - nikt nie przyjechał! Tak się ułożyło. Nie miałem przed kim błysnąć erudycją w tym względzie.
Obserwowałem przejętych i odsztafirowanych kolegów i ich rodziny. Do Jajnika też nikt nie przyjechał. Jego ojciec, po śmierci matki, miał drugą żonę. Z opowieści Bogdana wiedziałem, że ojciec był już starszym facetem a on przytrafił się rodzicom raczej nieoczekiwanie. Z macochą nie układało mu się najlepiej. Wspomagała go starsza siostra. Podobnie jak Kaszę, do którego od czasu do czasu, dobijała również starsza siostra. Ale Jajnik znikający niczym meteor, którego można było spotkać w internacie w najmniej oczekiwanych miejscach i okolicznościach, nie przeżywał nazbyt dramatycznie samotności w tym dniu. Do pozostałych kolegów z sali przyjechały rodziny a właściwie pojedyncze osoby. Najliczniejsza delegacja przybyła z Gdyni do Kaczora. Tak, po prawdzie mówiąc, to Kaczor w klasie, miał największe prawo uważać się za marynarza. Wychował się nad morzem. Pozostali, morza chyba nigdy na oczy nie widzieli!
Porządkowałem właśnie swoją szafkę, gdy nagle wpadł Chudy z wiadomością.
- Chłopaki, szykujcie się. Wypakowuje się orkiestra wojskowa.
- Zaraz ogłoszą zbiórkę i wymarsz.
Rzeczywiście, po chwili usłyszeliśmy ryk Buhaja!
- Przygotowanie do zbiórki! a po minucie ponownie:
- Pluton na korytarzu, w dwuszeregu, zbiórka!
Wiara wysypała się migiem na korytarz. Byliśmy w pełnym umundurowaniu. Bosmanki lśniły złotymi guzami, jak psu jaja! Ustawiliśmy się według wzrostu.
Z internatu wychodziliśmy przez portiernię skrzydła zachodniego. Po znalezieniu się na zewnątrz, skierowaliśmy się do punktu koncentracji roczników - nieopodal auli, gdzie sformowano z wszystkich pierwszoklasistów kolumnę czwórkową. Podobne kolumny tworzyły pozostałe roczniki. Dowodził mjr Władysław Krygowski!
W tym czasie zaproszone rodziny oraz goście i kadra szkoły zgromadzili się na placu apelowym przed internatem, w ten sposób, że pozostawiono na nim miejsce dla wkraczających nań kolumn uczniowskich.
Plac apelowy swoimi rozmiarami uniemożliwiał ustawienie kolumn w jednej linii. Dlatego, kolumny ustawiały się, na z góry wyznaczonych miejscach placu - tworząc rodzaj podkowy.
Kompania Honorowa wraz z pocztem sztandarowym zajęła miejsce na wysokości skrzydła zachodniego. Natomiast kolumna pierwszoklasistów zaległa w zwartym szyku czwórkowym - na wprost masztu - stojąc plecami do ulicy Toruńskiej. Z naszej prawej strony stały starsze roczniki. W tle internatu uplasowała się orkiestra wojskowa. Rodziny zgromadziły się na obrzeżach placu apelowego, w oknach internatu, na galerii pierwszego piętra oraz na schodach wiodących do wartowni obu skrzydeł: wschodniego i zachodniego.
Stojąc i patrząc przed siebie, dostrzegłem umocowany na statywie, na środku placu apelowego mikrofon i czerwony transparent umieszczony wzdłuż całej długości świetlicy na pierwszym piętrze - zwisający na zewnątrz galerii. Moją uwagę przykuło hasło, widniejące na transparencie: Byliśmy Jesteśmy Będziemy. Pomiędzy słowami Byliśmy i Jesteśmy usytuowano białego piastowskiego orła - tradycyjnie bez korony. Pod orłem znajdował się trzeci człon hasła - Będziemy.
Pomyślałem, że treść patriotycznego sloganu odnosi się do polskości ziem odzyskanych a sam orzeł, to symbol wbijania pali granicznych przez Bolesława Chrobrego i przypomnienie polskich praw - do ziemi nad Odrą i Nysą Łużycką.
Korespondowała z tym inna refleksja, odnosząca się do istnienia w tym miejscu TŻŚ i naszej tu - dziś obecności, a także obecności naszych poprzedników oraz następców w marynarskich mundurach. Moje zadumanie przerwała zapowiedź komendy majora Krygowskiego:
- Szkoła, na moją komendę - Baczność! - a następnie:
- Na lewo patrz! - bo dyrektor stał na lewo od kompani honorowej.
A potem major: pach, pach, pach - niczym młody pistolet prężnym krokiem, który mogliśmy tylko wówczas podziwiać, podszedł a następnie zatrzymał się w odległości trzech kroków przed dyrektorem Tadeuszem Cieślą, meldując:
- Obywatelu dyrektorze, major Krygowski, melduje szkołę gotową do ślubowania!
Po wysłuchaniu meldunku dyrektor Tadeusz Cieśla wraz z towarzyszącym mu majorem dokonał przeglądu kompani honorowej, po czym zbliżył się do naszych szeregów i przywitał się z uczniami:
- Czołem uczniowie!
Rozległo się jednolite - jak grzmot - i donośne:
- Czołem telu orze! - co, zlewający się okrzyk, dawał w efekcie:
- Czołem obywatelu dyrektorze!
Po przywitaniu, Ciupa dał nam chwilę oddechu:
- Spocznij! - aby po krótkiej chwili sprowadzić nas do parteru.
- Ponowne Baczność!- ściągnęło nam pośladki.
- Dajcie rozkaz wciągnięcia flagi państwowej na maszt! - wydał polecenie dyrektor.
- Rozkaz obywatelu dyrektorze!
W następstwie tych paramilitarnych rozkazów, major wydał kolejny rozkaz:
- Poczet sztandarowy do zatknięcia flagi państwowej wystąp!
Wstrzymaliśmy oddechy, kiedy poczet sztandarowy w składzie: Kuriata, Rajski i Piecyk maszerował w kierunku masztu, w celu umocowania biało - czerwonej flagi przy dźwiękach Mazurka Dąbrowskiego - odegranego przez orkiestrę Wojska Polskiego.
Gdyby przelatywał trzmiel, to byśmy go usłyszeli, taka była cisza! Był to jednak listopad i żaden trzmiel nie przelatywał. Gdy flaga załopotała nad naszymi głowami i zgromadzonego tłumu a orkiestra przestała grać, ponownie zagrzmiał donośny głos Ciupy:
- Poczet sztandarowy wstąp!
Raz, raz, raz - poczet wstąpił, ustawiając się ponownie na czele kompani honorowej.
Padła komenda:
- Szkoła, spocznij!
Zapowiadało się na czyjeś wystąpienie.
Przemówił dyrektor szkoły Tadeusz Cieśla - kończąc swoim nieśmiertelnym:
- Navigare necesse est, vivere non est necesse!
Zaledwie przebrzmiały ostatnie słowa dyrektora Cieśli i innych mówców a już major Krygowski przystąpił do przeprowadzenia zasadniczej części uroczystości. Do złożenia przysięgi przez uczniów klas pierwszych. Scenariusz imprezy przewidywał, że po wystąpieniu pocztu sztandarowego na środek placu apelowego, na komendę majora, wystąpi z kolumny pierwszoklasistów - sześciu najlepszych uczniów - reprezentujących te klasy. Mieli oni składać bezpośrednio przysięgę na sztandar TŻŚ. Tym uczniom dyrektor w drodze wyróżnienia osobiście przypinał patki szkolne symbol przynależności do pierwszej klasy TŻŚ.
I tak się stało.
Padła komenda:
- Szkoła, baczność!
- Poczet sztandarowy, wystąp
- Poczet sztandarowy, na środek placu apelowego marsz!
Kiedy poczet sztandarowy dobrnął na środek placu apelowego, wiedziałem, że za chwilę wraz z szóstką wyróżnionych kolegów, będę musiał wyjść przed front klas pierwszych i przedefilować na oczach całej szkoły i gości. Bardzo mocno to przeżywałem. Chodziło o to, aby nie zmylić kroku! Usłyszałem jak przez mgłę:
- Delegacja klas pierwszych, do złożenia przysięgi na sztandar, wystąp!
Na środek placu doszedłem na miękkich nogach. Ustawiliśmy się po trzech na przeciwko siebie. Byłem tak przejęty rolą, że moment przypinania patek mignął mi jakbym znajdował się w transie. Wypowiedziałem suchymi ustami wyuczoną formułkę:
- Ku chwale ojczyzny!- i było po wszystkim. Patrzyłem zdziwiony na pustą poduszkę trzymaną przez przedstawicieli starszych klas: Mirka Bukowieckiego i Waldemara Ślaskiego, gdzie jeszcze przed chwilą leżały, dopiero co, przypięte nam patki. Pierwszy był przewodniczącym Samorządu Szkolnego a drugi - przewodniczącym Zarządu Szkolnego ZMS.
Dobiegł mnie głos majora:
- Czapki zdejm - na tę komendę, uczniowie wyłącznie klas pierwszych obnażyli swoje głowy, dzierżąc przy tym w lewej dłoni, niczym bochen chleba - własną czapkę marynarską. Trzeba było się sprężać, gdyż Ciupa wartko kontynuował:
- Do uroczystej przysięgi! ujrzałem pochylający się sztandar
Ramiona, dłonie i palce wszystkich pierwszaków frunęły w górę!
A potem powtarzaliśmy już nie wiem za kim - słowa ślubowania.
Po przysiędze padło sakramentalne:
- Po ślubowaniu! - na tę komendę czapki pierwszaków znalazły się na głowach, czyli na właściwym miejscu.
A następnie:
- Delegacja klas pierwszych wstąp!
Po znalezieniu się w szeregu, wśród kolegów mogłem wreszcie złapać drugi oddech. Czekała nas wszystkich jeszcze defilada.
Na rozkaz majora Krygowskiego, kompania honorowa w białych rękawiczkach, uzbrojona w atrapy kałachów, które do złudzenia przypominały oryginały i nadawały jej groźny wygląd - skierowała się wraz z pocztem sztandarowym w kierunku bramy przy warsztatach szkolnych. Ruch na ulicy został wstrzymany! Stamtąd, po wyjściu na ulicę Brucknera, kolumny marszowe uczniów skręciły w ulicę Toruńską, gdzie na wysokości budynku mieszkalnego kadry TŻŚ, zbudowana stała trybuna honorowa. Na trybunie poza kierownictwem szkoły znaleźli się zaproszeni goście, reprezentujący Ministerstwo Żeglugi, władze partyjne i miasta Wrocławia.
Ciupa - do końca nas wymęczył.
Było :
- Na prawo patrz! - i krokiem zbliżonym do kroku równego - przedefilowaliśmy przed trybuną z notablami oraz zgromadzonymi gapiami i rodzinami.
A potem w okolicy wejścia na teren internatu poszliśmy w rozsypkę.
Zrobił się nieprawdopodobny rejwach. Rodziny z tłumu uczniów wyławiały swoich synów i braci. Niektórym familiom towarzyszyło dalsze kuzynostwo. Młode dziewczęta wskazując dłońmi a także palcami, rozpoznawanych krewnych - naśmiewały się z ich krótkich włosów, oglądając przy tym ciekawie ze wszystkich stron i głośno wyrażając swój niekłamany zachwyt wyglądem brata czy siostrzeńca. Dostrzec można było dumę ojców, bijącą z ich oblicza z dochowania się syna marynarza. Niektóre matki nie zważając na protesty synów, czule ich obejmowały, niczym najdroższy skarb i usiłowały za wszelką cenę wetknąć i podetknąć, co i rusz jakiś frykas - jakby to mogło zadecydować o dalszej pomyślności latorośli. Pragnęły im wynagrodzić kilkumiesięczną rozłąkę. W oczach wielu matek, radość mieszała się z obawą o losy synów, jakby przeczuwając, że są to jedne z ostatnich chwil w życiu, kiedy ich mają jeszcze dla siebie prawie na wyłączność.
Faraon przemknął się bokiem z własnym ojcem. Przy starym zeszło z niego całe powietrze i nie był to znany mi Rysiek. Widać było, że czuł przed ojcem respekt. Odnalazła się starsza siostra Jajnika, która o nim jednak nie zapomniała. Kasza zmył się również z siostrą. Salę wzięła na krótko we władanie famułka Kaczora. Podobnie jak i Chudego.
Przysięga spowodowała, że otrzymaliśmy nareszcie upragnione przepustki. Liczna rzesza chłopaków dostała wyjątkowo przepustki do godziny 22.00.
Zazwyczaj pierwsze i drugie klasy musiały wracać w niedzielę z przepustek do godziny 20.00. Przywilej wracania z przepustek do godziny 21.00 przysługiwał trzecim, czwartym i piątym klasom.
Z kolei, aby wyjechać do domu na przepustkę trzeba było przejść dość skomplikowaną procedurę. Przede wszystkim uczeń mógł w ciągu roku szkolnego, wyjechać dwanaście razy w rodzinne strony. Korzystali z tego przeważnie chłopaki mieszkający na Dolnym Śląsku lub w Kotlinie Kłodzkiej. Mieszkający w odległych częściach Polski, wyjeżdżali nie częściej, niż trzy cztery razy w roku. Taki chętny aplegierek, który pragnął pojechać do mamusi - musiał napisać pismo do wychowawcy w internacie, o wyrażenie zgody na wyjazd. Następnie wychowawca klasowy potwierdzał, że ubiegający się o taką przepustkę nie ma pał! Dopiero wówczas miłośnik podróżowania mógł zakosztować pieleszy domowych. Z takich wyjazdów, godziny powrotów były pilnie kontrolowane przez wychowawców dyżurnych. Uczniowie pierwszych, drugich i trzecich klas zobligowani byli powrócić najpóźniej w niedzielę do godziny 22.00.
Natomiast młoty z klas trzecich zawodówki oraz chłopaki z klas czwartych i piątych TŻŚ - mogli pojawić się dopiero w poniedziałek z rana. Ważne było przy tym, aby znaleźli się przed ósmą na zajęciach w szkole. Każdy posiadał blankiet przepustki, w którego rubrykach wyjeżdżający musiał w miejscu docelowego pobytu uzyskać potwierdzenie, że tam przebywał. Honorowano podpis sołtysa, urzędnika PKP lub rodziców.
Przysięga na sztandar szkoły odbywała się raz w roku, podobnie jak najazd rodzin, który wytrącał tradycyjnie, internatowych planistów z kolein organizacyjnych. Stąd, w takim dniu, brała się większa wyrozumiałość wychowawców dla naszych potrzeb przepustkowych. Podstaw do takiego mniemania dawało mi moje własne doświadczenie.
Nagle zachciało mi się wyjść do ludzi, poznać kogoś innego nie związanego z internatem najlepiej dziewczynę albo po prostu prawem wolnego człowieka poszwendać się ulicami Wrocławia.
Tak! Wrocławia a nie Breslau, która to nazwa brzmiało zbyt złowrogo i tajemniczo zarazem! Wolałem słowo Wrocław. Korzystając z mętliku załatwiłem u Lopka przepustkę, aby czmychnąć w miasto. Zjadłem swojego kotleta schabowego z kapustą i opuściłem swoją dobrowolną klatkę.
Dzień był słoneczny i ciepły, jak na listopad, ale powietrze było trochę ostre. Było bezwietrznie. Szedłem polną drogą równoległą do ulicy Toruńskiej w kierunku pętli ósemki. Drogę tę wybrałem celowo nie chcąc trafić na pierwszej przepustce na patrol szkolny. Z lewej strony rozciągały się ogródki działkowe, a z prawej zaorane pole aż po horyzont, rozdzielane nitką strumyka. Z altanki spoza jesiennego żywopłotu i rzednących, pożółkłych krzaków dobiegł mnie czyjś, kobiecy śpiew.

Na morzu burza hula,
I leje, leje deszcz.
Tęsknota mnie otula,
I ciebie miły też.

Zabrałaś serce moje,
Zabrałaś moje sny.
I zostawiłaś tylko,
Te łzy, gorące łzy

Znałem słowa tej piosenki i zawsze bardzo się przy niej wzruszałem. Nie zważając na okoliczności zaśpiewałem pełnym głosem:

A mnie tak szkoda lata,
I szkoda tamtych dni.
I szkoda poematów
I ciebie szkoda mi

Do płotu podeszła młoda kobietar30;nawet bardzo młoda. Nie przerywając śpiewania uśmiechała się do mnie przyjaźnie. Ostatnią zwrotkę zaśpiewaliśmy na dwa głosy. Nieoczekiwanie dla siebie samego, poczułem nieprzepartą potrzebę porozmawiania z piękną nieznajomą porządkującą ogródek. Atmosfera
zdawała się sprzyjać moim zamiarom a ona nie miała nic przeciwko temu.
- Ślicznie pani śpiewa - zagaiłem.
- Dla kogoś, komu szkoda lata jestem Halka przedstawiła się.
- A ja Waldemar.
- Czyżby z familii Michorowskich? spytała drwiąco.
- Dla panipoprawiłem się, dla ciebie mogę być nawet z Michorowskich.
Przemknęło mi przez głowę, że we Wrocławiu spotykam kobiety noszące oryginalne imiona. Najpierw Lalka teraz znowu Halka. Nie rozumiałem wtedy jeszcze, że w tym mieście osiadło bardzo dużo osób z dawnych polskich Kresów, których czar osobisty i bezpośredniość bycia, odciśnie na mnie niepowtarzalne piętno człowieka od nich uzależnionego.
Halka i ja staliśmy sami, ramię przy ramieniu oddzieleni siatką ogrodzenia.
- Pozwolisz, że na chwilkę cię opuszczę dla spraw wyższego rzędu? - zapytała Halka, pełnym pogody, ale i nie pozbawionym wibracji głosem, który brzmiał tyleż uwodzicielsko, co i tajemniczo.
- Skoro natura wzywa.
- Pudło. Tu chodzi o mojego przyjaciela, o którym muszę pamiętać, bo on zawsze o mnie pamięta.
Przez długie minuty wytrwale stałem, czekając na powrót poznanej krasawicy. Tak jej obraz w mózgu od razu zakodowałem.
Po pewnym czasie z ociąganiem wróciła, trzymając na rękach małego, ślicznego kotka.
- Ach, to więc o niego chodziło? - to on jest tą sprawą wyższego rzędu, stwierdziłem z widoczną ulgą w głosie, czego nie omieszkała z pewnością dostrzec szelmutka.
- Skinęła głową, lecz nic nie odpowiedziała.
Nie od razu spojrzała mi w oczy. Zauważyłem to, ale w końcu, kim ja dla niej byłem w tym momencie, aby miała poświęcać mojej osobie swoją uwagę i myśli. Była starsza ode mnie o jakieś dziesięć lat
Halka głaszcząc kotka całą uwagę skupiła na jego czarnej jak smoła i lśniącej sierści. Tkliwie do niego przemawiając, szeptała:
- Browarek, kochany kotku nie drap mnie
- To ja twoja pańcia.
- Widzę, że Browarek stawia się i zamierza na tobie coś wymóc.
- Radzimy sobie jakoś, prawda kotku? - przemawiała przymilnie do kociaka nie przerywając się z nim drażnić.
Obserwowałem tę scenkę zastanawiając się, czy nie nadeszła, aby pora, pożegnać się i ruszyć w swoją drogę.
Halka nieoczekiwanie wypuściła kota i zwracając się do mnie z zadumą w głosie spytała:
- Co zamierzasz dalej?
- Co zamierzam - powtórzyłem jak echo, nie bardzo kumając, o co jej chodzi.
- No takmasz przecież chyba jakiś plan.
- Czy zdajesz się na mnie - spytała kpiąco? Wy marynarze ponoć dobrze improwizujecie.
Bezpośredniość i bliżej nie określona propozycja, zaskoczyła mnie na tyle, że nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć - czym z kolei ona, wcale nie była zdeprymowana.
- Jesteś dziś zaprzysiężony, więc rozumiem, że wtajemniczony w jakimś sensie w bieg zdarzeń tego świata - kpiła w dalszym ciągu.
Nie okazałem większego zdziwienia faktem, że skojarzyła mnie z przysięgą na sztandar odbytą w TŻŚ. Wszak jej działka leżała nie opodal internatu a lecące z głośników słowa, biegły w przestrzeń i były słyszalne w promieniu kilkuset metrów albo i dalej. Mogła nawet obserwować uroczystość. Poza tym w patkach bosmanki, tkwiły winkle, po jednym na każdym ramieniu. Wiele oddałbym w tym momencie za kilka winkli lub patki absolwenckie. Jeden winkiel przemawiał na moją niekorzyść i dobitnie mnie dekonspirował, że jestem pierwszoklasistą. Mundur dodawał mi powagi i lat, ale na ten bajer można było rwać dziewczyny w Polsce a nie tu, gdzie rzeka Odra opasuje niby wstążkami miasto. Nawet najbarwniejsza wstążka nie byłaby w stanie przesłonić żadnej wrocławiance tego, że jestem zaledwie uczniem szkoły średniej. Z opowieści zasłyszanych od starszych kolegów wiedziałem, że dodając sobie lat i blagując, zdobywali kobiety znacznie od nich starsze. Najczęstszym łgarstwem było podawanie się za marynarza Marynarki Wojennej. Niektórzy, nie musieli picować, gdyż byli wyrośnięci i przerośnięci a nieliczni posiadali młode żonki.
Pomimo przyswojenia powiedzonka Kaczora, że nie wilk wybiera teren , lecz myśliwy - we Wrocku, jak go nazywaliśmy - byłem raczej bez szans na sukces w kontaktach z dziewczynami w wieku Halki.
- Nie myśl zbyt długo, bo zostaniesz myśliwym! prowokowała.
- Na ułamek sekundy ten żart mnie skonsternował. Wykazując się refleksem odparowałem:
- Tak mi zostało po przodkach, lecz tylko trochę, bo oni polowali na grubego zwierza, którego w lasach trudno dziś spotkać, zatem podobnie jak inni mężczyźni, poluję już tylko na dziewczyny.
Zauważyłem, że na chwilę odebrało jej mowę, co wprawiło mnie od razu w dobry nastrój. Akcje moje rosły! Świadczyły o tym wypowiedziane z aprobatą słowa:
- Hallo to było błyskotliwe marynarzu!
- Wiesz ja tylko powielam zasłyszane teksty.
- Mimo wszystko to ci się udało.
Zamierzam iść w miasto, wystękałem odpowiadając niejako na jej wcześniejsze pytanie.
- Po co? Czego szukasz w mieście? - bez entuzjazmu spytała, tracąc jak gdyby zainteresowanie dla mojej inicjatywy.
- Upiłbym się ubzdryngolił! - wyznałem desperacko.
- Ale po co? - pytała z powagą Halka.
Brnąc zakłopotany w gąszczu słów, które wstydliwie cisnęły się na usta za sprawą libido, zdobyłem się na odwagę i wypowiedziałem wreszcie oczekiwane przez moją interlokutorkę życzenie:
- Po to, ażeby pójść z tobą do łóżka!
- Trzeba było tak od razu bo teraz, to ja muszę niestety wracać do domu.
Mówiąc to położyła swoją dłoń na siatce, która uniemożliwiała dotyk naszych dłoni choć rozdzielała je minimalna odległość, gdyż moja ręka spoczywała po drugiej stronie ogrodzenia.
- Poczekaj zaraz wrócę.
Spoglądałem na jej zgrabną kibić znikającą w drewnianym domku stojącym na działce. Wyszła trzymając w ręku małą karteczkę. Podając ją ponad siatką nadmieniła:
- Zadzwoń kiedyś
- Najlepiej wieczorem.