Dwa brzegi
Dodane przez Pan Andrzej dnia 21.11.2007
Urodziłem się i wychowałem w mieście, które jak żadne inne nie kojarzy się tak z żeglugą śródlądową: nosi nazwę Brzeg i w herbie ma trzy kotwice. Jest tu stopień wodny (dwie śluzy i jaz stały), młyn i elektrownia wodna (dziś nieczynne), a przed wojną była też stocznia i mały port przy Garbarni, którego smętne resztki sukcesywnie zasypują. Oczywiście nie muszę dodawać, że leży nad Odrą, która ma brzegi dwa... Ten drugi to Brzeg Dolny, ale nie o nim mówię. Mój Brzeg miał kiedyś przez krótko nazwę Brzeg nad Odrą, co było całkiem bez sensu gdyż ten Dolny też nad Odrą zasiadł był ....
Most, Odra, błonia nad rzeką i kanałem żeglugowym były wtedy atrakcyjnym miejscem spacerów i wypoczynku, więc jako "grzdyl" prowadzany byłem przez ojca w te miejsca. Pamiętam moment, gdy po raz pierwszy usłyszałem basowy ryk syreny parowego holownika "Zbyszko" (byłem zdolnym "grzdylem" - pomimo swoich 5 lat umiałem czytać duże, drukowane litery). Ceremonialne składanie komina pod mostem kanałowym przez członka jego załogi było dla mnie czymś magicznym, podobnie jak niemal bezszelestnie sunące za holownikiem barki.
Spacery nad Odrę, a właściwie równoległy do niej, długi dolny kanał śluzowy stały się w lecie już niemal obowiązkowe. Pociąg holowniczy poruszał się dość wolno, ale gdy zobaczyłem na horyzoncie od strony Lipek dym parowca - siadałem na brzegu kanału i cierpliwie czekałem na możliwość ponownego zobaczenia "Juranda", "Bożymira", "Mściwoja" czy jeszcze kilku innych - tzw. "małych holendrów", królujących wówczas na rzece od Wrocławia do Koźla. Pojawiały się już wówczas pierwsze BM-ki, czyli "barki motorowe", choć takie określenie jest równie niedorzeczne jak "furmanka silnikowa" dla określenia auta ciężarowego, bo "barka" to zawsze obiekt pływający bez napędu...
W szkole nauczyłem się już lepiej czytać i jak każdy chłopak pochłaniałem powieści podróżnicze i przygodowe... Zaczęło sie krystalizować zainteresowanie literaturą marynistyczną, choć niekoniecznie rzeczną. Niemniej, wszystko co pływało po wodzie (a także jeździło po szynach - gdybym nie został marynarzem, pewnie byłbym kolejarzem) budziło w moim żołądku przyjemne mrowienie. Odziedziczyłem po ojcu talent do rysunków i każdym tematem moich prac był albo parowóz, albo statek.
Decyzja o wybraniu Technikum Żeglugi Śródlądowej we Wrocławiu jako etapu w życiu nie była - jak widać - przypadkowa. Jeśli dodać do tego "podszepty" mojej Siostry, której dwaj koledzy, Tadek i Rysiek Wionczkowie - też z Brzegu, już do tej Szkoły chodzili i mundurami olśnili damską część naszego miasta - klamka zapadła. Z Ryśkiem "minąłem się w drzwiach" - skończył Szkołę w 1966, czyli w roku, w którym ja zacząłem. Tadek był wtedy w klasie V, podobnie jak jeszcze inni brzeżanie: Rysiek Przybyła ("Generał Dziąsło") i Władek Jurkiewicz. Jeszcze jeden szczegół łączył nas "w czasie" - bracia Wionczkowie grywali na perkusji w "Czarnych Gitarach". Kilka lat później powstał w Szkole kolejny zespół "Jantary", w którym ja "grzmiałem" na gitarze basowej jak parowy holownik zobaczony po raz pierwszy niegdyś w Brzegu.
Czas Szkoły jest tak wielkim i barwnym okresem, że nie sposób zamknąć go w słowach tego felietonu... Kto do tej szkoły chodził - wie, co mam na myśli. To się po prostu "nie mieści w pale".... hi hi hi.... Cokolwiek nie napisałbym - nie odda to klimatu tamtych lat. Sądzę, że na tej stronie pojawią się wkrótce "pojedyncze" opisy tego, co tam się odbywało, bo nasza edukacja była najmniejszym wycinkiem "dziania się" tam dziejów. Stanowiliśmy czysto męską mieszaninę charakterów i osobowości, jakie z całej Polski spędziła do Wrocławia magia tego miasta, marynarskiego munduru i magia TEJ Szkoły. Nasz "imidż" był solą w oku okolicznej "żulii", co świetnie opisałby - jeśli go namówię - Waldek Mielczarek, mój równolatek, a w Szkole szef patroli szkolnych, które przeczesywały Wrocław w poszukiwaniu "niekompletnie umundurowanych" uczniów (czytaj: nawalonych jak niebieskie tramwaje po spożyciu wina marki "Wino"). Zwykle taki patrol zaczepiany był przez wielbicieli lokalnych piękności, które miast gustować w miejscowych osiłkach - przychylnie spoglądały na orłów z Bruecknera. Waldek wychodził z potyczek ZAWSZE zwycięsko. Jak to robił - nie mam pojęcia. Kiedyś, gdy po próbie zespołu muzycznego wracałem nocnym tramwajem na Dworzec Główny (dojeżdżałem z Brzegu, więc kiedyś trzeba było wracać do domu) zostałem wyciągnięty z tramwaju przez jakichś żuli, którzy myśleli, że jestem Waldkiem .... Ja nie dałbym im rady. Jak on to robił?
Gdy zdałem maturę - miałem wielką ochotę "pójść za głosem talentu" i zdawałem na Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych we Wrocławiu. Tamte czasy były - cholera jasna - takie, że rzeczywiste umiejętności nie miały najmniejszego znaczenia. Tak więc jak WSZYSCY zdający tam po raz pierwszy - nie dostałem się. Rekordzistką była pewna fajna laska, która zdawała po raz szósty. Też się nie dostała.... Poszedłem więc pływać na Odrze, do czego talent miałem równie wielki, ale wykształcenie lepsze jakby....
Pierwszym moim okrętem był pchacz TUR-24 z fantastyczną załogą złożoną z samych "Ślązaków" - obraźliwie nazywanych i traktowanych przez "wielki świat pozostały" (sic!). A przecież byli to najlepsi z najlepszych - pływający na Odrze jeszcze w czasach przedwojennych i znający każdy kamyk na dnie tej rzeki. Nasza załoga z kapitanem Heinzem Malikiem, sternikiem Josefem Cwienkiem i mechanikiem Reinholdem Fuchsem była jedną z tzw. "wzorcowych" - robiliśmy przewozy w tonach i tonokilometrach na najwyższym poziomie, a i zarobki tudzież inne korzyści były przedniej marki. Heinz (przechrzczony przez komunę na Henryka) Malik miał sztywne trzy zasady: - robota musi być zrobiona, musi być "zarobione" (kasa) i "każdy musi być doma" czyli tzw. życie rodzinne było traktowane z typowo śląską atencją. Jako jedynemu kawalerowi w załodze najbardziej - wbrew pozorom – odpowiadał mi punkt trzeci "Malikowych reguł", bo umożliwiał kontakty z dziewczyną (obojętnie którą).
Jak już wspominałem - byłem "zdolnym grzdylem" i szybko nauczyłem się "łonaczyć" gwarą śląską, czym zyskałem trudną raczej do zyskania sympatię prawdziwych Ślązaków. Ta zdolność została mi do dziś. W "wybitnie uroczystych momentach" (czytaj: na lekkiej bani) potrafię powiedzieć "Paweł i Gaweł" po śląsku, co skwapliwie potem podchwycił do swoich niecnych celów Rysiek Faron - "artysta aktor warszawski" - prywatnie kolega z tej samej klasy w TŻŚ i oryginał jakich mało.
W następujących po sobie szczeblach zawodowej kariery przewinąłem się przez wiele statków i załóg. Awansowałem i poznawałem wszystkie tajniki łodziarki, by w końcu osiągnąć dwa "wymarzone przez większość" cele: zacząłem pływać "za granicę" i zostałem kapitanem. Mój debiut dowódczy nastapił w rejsie ze Szczecina do Rotterdamu na BM-5052, na której przez poprzedni rok byłem bosmanem. Nastapiło to niemal w dniu moich 23 urodzin. To był ciężki rejs głównie z tego powodu, że musiałem dowodzić załogą pamiętającą mnie jako bosmana, czyli najniżej położonego w hierarchii. Trudno było o autorytet, a jeszcze gorzej wyglądała "pomoc niedoświadczonemu" na takich trasach kapitanowi. Jak zresztą mawiał wówczas "mój" bosman - byłem na tej barce jedynie po to, aby barka miała nominalnie kapitana... Miłe, nieprawdaż?
Z kolei w dzień moich imienin tegoż 1975 roku przeżyłem coś, dzięki czemu w wieku 23 lat pojawiły się w mojej bujnej wówczas czuprynie siwe włosy. Płynąłem z Gent w Belgii, a ściślej już z Terneuzen do Dordrecht w Holandii przez ujściowe rozlewiska rzeki Schelde (Skalda). Przy tym stanie zalewu i nieprzychylnych prognozach na dalsze godziny nie powinienem był wyściubiać nosa z Terneuzen. Niestety - nasze "okręty" wyposażone były wtedy w ..... radio "Koliber", jeśli ktoś pamięta.... Prognoz nie znałem, komunikatów nie miałem jak odebrać.... Przede mną wyszedł na trasę pchacz bandery belgijskiej z potężnymi konstrukcjami żelbetowymi na pełnopokładowych barkach. "Starsi w załodze" zaczęli naciskać, aby jednak popłynąć. Koniec końców wypłynąłem pod .... 8 stopni Beauforta z tendencją wzrastającą do 10.... To jest akwen porównywalny z Zalewem Szczecińskim..... nie ma żartów.... Właściwie miałem zawrócić, gdy..... na kursie pojawił się wymieniony wyżej pchacz strzelający rakiety wzywające pomocy. Okazało się, że fala spowodowała przesunięcie się tych żelbetowych kopuł na jego barkach. Miał widoczny przechył. Mój ładunek stanowiła blacha w zwojach po ok. 10 ton każdy, ułożonych wzdłuż osi statku. Boczne przechyły mogły spowodować przetoczenie się takiego kręgu pod burtę i .... Nie wiem, czy zdążylibyśmy się przeżegnać... Ale z kolei nie reagować na wezwanie pomocy? Nie mieściło się to w mojej hierarchii wartości. Podpłynąłem do zagrożonego zestawu, złapaliśmy go na cumy do burty, a jego skipper - zadowolony, że ma osłonę od fal - zaczął spokojnie ustawiać się bokiem do nich, aby kontynuować rejs. Zaprotestowałem pokazując, co mam w bebechach. Belg złapał się za głowę i za radiotelefon. Wezwał na pomoc holowniki ratownicze z Terneuzen. Uczony "doświadczeniem mojej załogi" nie zgodziłem się na jakiekolwiek umocowanie lin na swoim statku. Osłaniałem nadal przechylony zestaw od fali, a jeden z holowników wziął naszą "gromadkę" na hol. Drugi osłaniał z kolei mnie, ale był "stand by", bo nie pozwoliłem na cumy.... Okazało się - słusznie.
Po bezpiecznym dojściu do Haansvert - ujścia kanału z Westerschelde do Osterschelde - belgijski skipper chciał mi zapłacić za pomoc (odrzuciłem ofertę z oburzeniem ku niezadowoleniu załogi), a ratownicy usiłowali mnie "podejść" i zyskać dane statku i ładunku. Zgodnie bowiem z prawem - ratownicy za uratowanie statku otrzymują zapłatę w wysokości stanowiącej równowartośc statku i ładunku. Znając język niemiecki i kalecząc troszkę po angielsku wyjaśniłem "ratownikom", że nie ratowali MNIE, a ja - tak jak oni - brałem udział w akcji ratowniczej. Jednak po powrocie do kraju czekał na mnie "komisarz awaryjny" z teczką pełną "zarzutów o nieuzasadnione wezwanie pomocy, czym naraziłem na niebotyczne koszty macierzystą firmę Żegluga na Odrze". Musiałem się gęsto tłumaczyć i satysfakcja z uratowania bratnich dusz tam... w Holandii.... rozpełzła się w gorzkim, krajowym niesmaku. Ludziom się - k**** - wydaje, że po wodzie jeździ się na szynach.
Gdy w tzw. rejsach zagranicznych osiągnąłem też niezłe szczyty (patent reński na dwa odcinki w wieku 24 lat, patent łabski) - znudziło mi się to, że o składzie załóg pływających za granicę decydowały tzw. służby i nie można było dobrać sobie samemu ludzi, z jakimi "dałoby się" pływać. Zrezygnowałem więc i przeniosłem się na ulubioną Górną Odrę, gdzie do brzegu (Brzegu) bliżej niż na Scheldzie czy Renie. Czułem się jak u Pana Boga za piecem, a i ludzi mogłem sobie sam dobierać i sam kształcić. Tu nie od rzeczy jest wspomnieć Stasia Umińskiego - mojego sternika na Bizonie-111, z którym pomimo drastycznych metod "pośrednich" porozumiewaliśmy się potem bez słów.
Nadszedł wtedy nieoczekiwany zwrot. W przykrych okolicznościach odszedł z tego podołu Marian Rynkiewicz - wychowanek Szkoły, nauczyciel Wiedzy o Osprzęcie Statku, a potem kolejno bosman, sternik i kapitan statku szkolnego "Młoda Gwardia". Wakujące miejsce dowódcy szkolnej jednostki 'komendant" Tadeusz Cieśla zaproponował mnie. Właśnie się "świeżo ożeniłem" i urodziła mi się córka. Propozycja była bardzo atrakcyjna i przyjąłem ją bez wahania. Po raz pierwszy w historii Szkoły pojawił się na szkolnym statku ktoś, kto zjadł tyle chleba z łodziarskiego pieca. Nie wszystkim się to podobało, bo "uświęcone tradycją metody szkolenia praktykantów" legły natychmiast w gruzach, zastąpione przeze mnie bardziej "aktualnym" programem nauczania. Zaskarbiłem sobie uznanie w oczach praktykantów - uczniów "mojej" Szkoły, ale podpadłem na całej linii "przełożonym". Doszło do nieprzyjemnych konfliktów i po prawie czterech latach dowodzenia "Młodą.." skorzystałem z niemal co rok ponawianej przez Leszka Stelmaszyka - szefa Inspektoratu Żeglugi Śródlądowej - propozycji objęcia stanowiska inspektora nadzoru nad żeglugą na placówce w.... Brzegu. Historia zatoczyła więc koło i dobiłem znów do brzegu w Brzegu. Tak oto dwa brzegi rzeki nadal będą w moim życiu czymś ważnym.
kpt. żegl. śródl. Andrzej 'Apis' Podgórski