Musisz zalogować się, aby móc dodać wiadomość.
|
|
"Nasz" Henryk Pasek |
Był pierwszy dzień września roku 1967... Przyjechaliśmy do szkoły po wakacjach, które zmieniły nas z "kotów" w "wilków rzecznych". Zaliczyliśmy przed nimi praktykę na 'Westerplatte" pod kapitanem Radziałowskim, otrzymaliśmy więc wystarczająca dawkę emocji, aby przez dwa miesiące brylować wśród rówieśników i dawnych kolegów z "podstawówki". Zmieniliśmy się więc zarówno wewnętrznie jak i zewnętrznie: w porównaniu z momentem rozpoczęcia nauki w tej żeglugowej "Alma Mater" - kilku - jeśli nie większość z nas - wyrosła i zmężniała, a sam fakt, iż przestaliśmy być "pierwszakami" spowodował, że każdy nabrał pewności siebie.
W takim oto momencie naszego "wybujałego ego" nastąpiła zmiana dotychczasowego wychowawcy - Zenona Brzezowskiego, nauczyciela chemii - na (świeżo po ukończonych studiach do szkoły przybyłego) Henryka Paska - nauczyciela fizyki. Pamiętam moment, gdy czekając pod gabinetem w nowym skrzydle przeżyliśmy niemałe zaskoczenie, gdy ni stąd ni zowąd zjawił się "jakiś cywil" i otworzył nam drzwi. Wydawało nam się, że oto woźny Gerwazy przysłał jakiegoś chłopaka, abyśmy nie czekali pod drzwiami. Szczupły i niewysoki profesor Henryk Pasek, niezbyt "daleko odbiegający" od nas wiekiem - sprawiał bardziej wrażenie "jednego z nas" niż naszego "szefa". Porównanie jego młodzieńczego wyglądu z wyglądem takich "gigantów" naszej klasy jak Mariusz B., Rysiek F., ultraspokojny "Czesiu" L. czy kilku innych "orłów" - zakładało a priori trudności w uzyskaniu przez "Henia" autorytetu. Trzymani krótko "za pysk" przez "Jonego" poczuliśmy przypływ przewagi nad "nowicjuszem" i zapewne niemiłosiernie tę przewagę wykorzystaliśmy.
Przez dłuższy czas Heniu nie miał jeszcze munduru, który tradycyjnie nosiła kadra pedagogiczna naszej szkoły. Zapewne to i kilka innych powodów sprawiało, że traktowaliśmy naszego wychowacę lekko "z góry"... Przyszło nam za to ciężko zapłacić gdy - jak to zwykle bywa - "przegięliśmy pałę"....
Było wśród nas wielu "oryginałów", potrafiących dyskutować bez tremy nawet z samą Heleną Węgrzyńską (Mariusz B.), a także kilku innych cwaniaków potrafiących np. wagarować bez szkody dla ocen (nieskromnie się przyznam, że się do nich zaliczałem). Z klasy, która pod rządami Jonego była jedną z najlepszych w szkole pod względem średniej ocen i frekwencji - staliśmy się w pierwszym roku rządów Henia jedną z ostatnich w tych statystykach.
Nasz wychowawca musiał "zebrać" pod koniec roku szkolnego sporo wyrzutów od Szefa Cieśli, co sprawiło, że musiał mieć nas serdecznie dość... Poszliśmy na praktykę i daliśmy mu odetchnąć przez miesiąc.
Gdy przyszliśmy do klasy trzeciej - czekało nas spore zaskoczenie: Heniu Pasek przyjął wobec nas twardą taktykę i zapewne powziął postanowienie, aby nas wyprowadzić "na ludzi"... Lekcja wychowawcza "sąsiadowała" w planie lekcji z fizyką. Za wszelkie nieusprawiedliwione nieobecności nasz kochany wychowawca wywoływał winowajcę do tablicy w celu... wyprowadzenia równania soczewek.... Zadanie to było po prostu "niewykonalne" i każdy, kto temu nie sprostał - zaliczał lufę z fizyki i nadal miał nieusprawiedliwione godziny. Plan lekcji nie zmieniał się tak szybko, więc "połączenie" fizyki z godziną wychowawczą zaprocentowało nader szybko. Z obawy przed całym rzędem dwój (nie było wtedy jedynek i szóstek) z fizyki i obniżonego stopnia ze sprawowania za nieusprawiedliwione godziny - wzięliśmy się nieco w garść i liczba "leserów" zmalała.
Trzeba pamiętać, że wówczas co roku ubywały nam przedmioty, z których ocena przechodziła już do świadectwa ukończenia szkoły, ale też przybywały nowe - wykładane przez nie tolerujących żartów i nieuctwa inżynierów z Navicentrum czy Stoczni. Każdy, komu zależało na dobrych ocenach końcowych z przedmiotów, z których ocena po roku czy dwóch lądowała na świadectwie dojrzałości - musiał się wziąć serio do pracy. Trzecia klasa była też chyba krytycznym progiem dla tych, którzy "minęli się z powołaniem" i nie dawali rady w przyswajaniu wiedzy. Wielu zrezygnowało z TŻŚ i w szeregach klasy pozostało mniej tych "niepokornych", z którymi Henryk Pasek musiał sobie dawać radę poprzednio. Jednocześnie zaś niezłomny, twardy kurs wobec nas zaczął przynosić rezultaty i na koniec roku już nie byliśmy w ogonie statystyk.
Klasa czwarta i piąta to już całkiem inna historia w naszych relacjach z wychowawcą. Zapanowała harmonia i porozumienie - my staraliśmy się jak najlepiej uczyć, a w zamian Henryk bronił nas wszędzie jak lew. Było kilka spraw, z którymi musieliśmy sobie wspólnie radzić, ale już nie miały takiego krytycznego ładunku jak w latach poprzednich.
Doskonale pamiętam, jak dyskutowaliśmy na godzinach wychowawczych o paleniu papierosów i piciu alkoholu... Nie będę po latach zdradzał, jak te dyskusje wyglądały, ale zawdzięczamy im nawet wpojenie nam swoistego savoir vivre dotyczącego "obchodzenia się z używkami". Pękła kolejna bariera i mogliśmy zwracać się do naszego wychowawcy z bardzo osobistymi problemami, mając stuprocentowe zaufanie do dyskrecji i taktu naszego Henia. Nie od rzeczy będzie tu wspomnieć, iż mieliśmy w klasie "żonatego i dzieciatego" ucznia. Pod tym względem należy się ukłon naszej kadrze dowódczej, że w dobie relegowania ze "zwykłych" szkół uczniów w takiej sytuacji - nasz kolega nie tylko nie został ze szkoły usunięty, ale spokojnie wraz z nami ją ukończył. Takich to niezwykłych uczniów dostał pod swoje skrzydła Henryk Pasek w swoim debiucie jako wychowawca i nauczyciel.
Kiedy ta garstka, bo ledwie niewiele więcej niż połowa z nas dotarła do końca szkoły - sprawiliśmy naszemu wychowawcy swoisty prezent. W tych "ważnych" szkolnych statystykach sięgnęliśmy po pierwsze miejsce pod względem średniej ocen i frekwencji. U progu przyjęcia po nas - opuszczających mury szkoły - wychowawstwa nowej klasy - mógł nasz ulubiony belfer poszczycić się wynikami, na jakie zasłużył.
Pamiętam doskonale, jak przeżywał nasz egzamin maturalny. Bardzo zależało Mu, aby każdy z nas, którzy przystąpili do matury - zdali ją bez przeszkód. Od naszego bowiem rocznika po raz pierwszy nie było to obowiązkowe - świadectwa podzielono na te uprawniające do startu na wyższe uczelnie (maturalne) oraz świadectwa ukończenia szkoły średniej (bez matury). W naszej klasie maturę zdawała jednak zdecydowana większość. Na egzaminie pisemnym z matematyki miałem problem z zadaniem z geometrii, która w zasadzie była moją mocną stroną.
Mój wychowawca podszedł dyskretnie do mnie i widząc co dotychczas z tym zadaniem zrobiłem zapytał półgłosem:
- Dlaczego nie robisz dalej... tak, jak zacząłeś?
- Bo to bez sensu - szepnąłem - ta tutaj... niewiadoma nie pozwala rozwiązać tego zadania...
- Wyprowadzaj wzór dalej! - szepnął
- Ale....
- Rób co mówię! - i odszedł.
Okazało się, że ta "dziwna" niewiadoma wylądowała po obu stronach równania i ze spokojem można się było jej pozbyć. W ten sposób zadanie poszło dalej jak z płatka i dzięki "delikatnej sugestii" udało mi się zdać z dobrą oceną matematykę i całą maturę.
Zdawałem na studia artystyczne, na które egzaminy odbywały się wówczas wcześniej niż na inne uczelnie. Chodziło o to, aby w razie niepowodzenia można było w normalnym terminie zdawać na inne, "zwykłe" uczelnie. Nawet nie żądano oryginałów dokumentów, które mozna było właśnie złożyć na innych uczelniach - wystarczały kopie i odpisy. Potrzebne mi więc było także dużo wcześniej niż innym świadectwo dojrzałości. Z tego też powodu... wypisywałem je sobie sam na zapleczu pracowni fizyki, podczas lekcji, którą Henryk prowadził z młodszą klasą. Pamiętam to doskonale, bo konieczny był wgląd w takie księgi zawierające oceny z przedmiotów, z których oceny wystawiono lika lat temu. Były tam też między innymi wykazy opuszczonych godzin - wielka liczba nieusprawiedliwionych.... Henryk wpadał co chwilkę sprawdzając czy nie popełniam jakichs pomyłek wypisując świadectwo i .... patrząc na te "rzędy" nieobecności w statystykach rzekł:
- Ech, Podgórski.... tobie widać nudziło się w szkole...
- Nie mogę mieć właściwie pretensji, bo oceny miałeś spoko, ale ..... jak to wygląda....
No i.... pousprawiedliwiał znakomitą większość post factum.
Nie spotkaliśmy się też na tradycyjnej "balandze" po maturze.... Zdawałem wtedy egzaminy na studia, ale wszyscy z naszej klasy przeszli wówczas z Heniem na "Ty". Ja musiałem na ten niewątpliwy zaszczyt poczekać kilka lat, ale okoliczności, w których to nastąpiło były wspaniałe: Zjazd Absolwentów z okazji 30-lecia TŻŚ! Można sobie wyobrazić jak doskonale nam się po kilku latach rozmawiało i z jaką gorliwością spełnialiśmy zaległy "bruderschaft".
Nie przypuszczałem wówczas, że po kolejnych kilku latach moje losy ponownie zetkną się ze szkołą i pozwolą na kontakt z moim wychowawcą już na płaszczyźnie niemal koleżeńskiej. Zostałem bowiem kapitanem szkolnego statku i przez kolejnych kilka lat mogłem kontaktować się - wprawdzie dość rzadko - z Henrykiem Paskiem: moim nauczycielem, wychowawcą i... kolegą.
Andrzej Podgórski - 1966 - 1971 |
Dodaj komentarz |
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.
|
|
Ja wówczas uczeń 7 klasy podstawówki byłem zdziwiony widokiem tak młodego nauczyciela. Podczas tego pobytu zostałem oczywiście przeegzaminowany z fizyki i Profesor przyrzekł mi że jeśli trafię do TŻŚ to on dopilnuje abym nauczył sie dobrze tego przedmiotu.
Potraktowałem to jako zart tymbardziej że miałem inne plany dotyczące szkoły średniej chciałem być licealem i nim zostałem. po szkole podstawowej trafiłem do X LO i tam niestety byłem uczniem tylko pół roku. Po moim incydencie z dyrektorką tej szkoły Ojciec postanowił, i doprowadził mnie do TŻŚ.
Pierwszego dnia już podpadłem na Warsztatach znaleziono w mojej bosmance papierosy ( była zadyma w domu ).
Na pierwszej lekcji fizyki profesor Pasek przypomniał mi o swojej obietnicy.